Na początku był Cannes-can, czyli „Moulin Rouge”, musical przypominający najlepsze czasy legendarnego paryskiego kabaretu spod znaku czerwonego wiatraka. Dyrekcja festiwalu nie mogła wybrać nic odpowiedniejszego na inaugurację – nazajutrz w recenzjach zwracano jednak uwagę na pewien drobiazg, że jest to mianowicie film amerykański, a nie francuski.
Kino walczy o wrażliwość widza znieczulanego nieustannie przez telewizję, filmy wideo i gry komputerowe. Duży ekran szokuje, nadużywa efektów specjalnych, ale też zwyczajnie wzrusza. Co było widać na zakończonym niedawno festiwalu filmowym w Berlinie.
Z tegorocznego Berlinale na pewno zapamiętam doktora Hannibala Lectera, częstującego podsmażonym móżdżkiem dawcę owego organu, następnie Emmę Thompson umierającą na raka w filmie „Wit” (szkoda, że nie dostała nagrody aktorskiej), biednego chłopca z „Pekińskiego roweru”, rozwożącego przesyłki po wielkim nieludzkim mieście, a także parę kochanków z „Intymności”, którzy uprawiają seks raz w tygodniu, nic ponadto o sobie nie wiedząc.
Dwa najlepsze, zdaniem publiczności, obrazy Warszawskiego Festiwalu Filmowego nie mają polskich dystrybutorów i jest bardzo wątpliwe, czy zobaczymy je kiedykolwiek w naszych kinach.
W kinie dochodzi do głosu najmłodsze pokolenie reżyserów. Na ostatnim gdyńskim festiwalu mieliśmy całą serię debiutów oraz parę filmów zrealizowanych przez nieco starszych twórców, którzy jednak weszli w dorosłość już w III RP. Są oni tubylcami w tej nowej Polsce i zaczęli ją po swojemu opisywać. Ich bohaterowie, głównie pionierzy realnego kapitalizmu, przejawiają pierwsze oznaki zmęczenia.
Parafrazując tytuł nagrodzonego, jak najbardziej zasłużenie, filmu Krzysztofa Zanussiego, można by powiedzieć, iż śmiertelną chorobą kina polskiego przenoszoną za pomocą taśmy filmowej jest nuda zużytych tematów, bylejakość artystyczna oraz nieliczenie się z publicznością.
Kamera zagląda w twarz bohaterom, pokazując z bliska oczy, usta, zmarszczki. To niby nic nowego, ale odniosłem wrażenie, iż w tym roku w Cannes zbliżenia stosowane były znacznie częściej niż zwykle. Jednocześnie reżyserzy wykorzystują obficie możliwości, jakie dają nowoczesne techniki montażu, „tnąc” pokazywaną rzeczywistość na coraz mniejsze kawałki. Ale z tych setek tysięcy krótkich ujęć obejrzanych w Cannes układa się jednak dość klarowny obraz współczesnego świata.
I znowu telenowela – można było usłyszeć pierwsze recenzje po wyjściu z festiwalowego kina. Narzucające się spostrzeżenie wymaga jednak uzupełnienia: kino robi dzisiaj to samo co telewizja, tylko jeszcze efektowniej i dzięki temu duży ekran nie przegrywa z małym ekranem.
Złotego Niedźwiedzia, nagrodę główną zakończonego w niedzielę 50 festiwalu filmowego w Berlinie, dostał zasłużenie młody amerykański reżyser Paul Thomas Anderson, autor ponadtrzygodzinnego filmu „Magnolia”. Jest to mozaikowy obraz życia współczesnych Amerykanów, cierpiących na najstraszniejszą chorobę kończącego się wieku, czyli samotność. W najbardziej widowiskowej scenie filmu, która pewnie przejdzie do historii kina, na miasto spada grad ropuch.