Od dziewięciu lat rolnik Jan Bednarek walczy o dziecko. Wariat – o nim mówią, degenerat. Ale Celinka jest jego biologiczną córką, zaś sposób, w jaki dziecko oddano do adopcji, budzi wątpliwości.
Obóz dla dzieci z domów dziecka, zorganizowany przez młodą Fundację Robinson Crusoe, różni się bardzo od typowych wakacyjnych imprez dla sierot społecznych. Ma je przekonać, że nie są napiętnowane, skazane na szkoły specjalne i zasiłki. Ma być zaczątkiem ruchu, który rozerwie zaklęty krąg upośledzenia.
Już za kilka dni każdy siedmiolatek wyciągnie z tornistra swoją pierwszą szkolną książkę. Jedną z osiemdziesięciu, wśród których mogła wybrać jego nauczycielka. Zacznie składać pierwsze słowa nie mając pojęcia, że ów moment poprzedziła prawdziwa bitwa wydawców. A walka to była nie byle jaka. Każdego roku do podziału jest bowiem podręcznikowy tort wart 650 mln zł.
W ośrodku wypoczynkowym Grażyna – w samym sercu leśnej głuszy – zalega cisza. Koloniści zażywają poobiedniej drzemki. – Ale, kurde, zadupie – wzdychają w pokoju dziewczęta z kolonijnej grupy Sarenki, wyrzucając koleżance przez okno wygniecioną paczkę Marlboro. – Palą tylko trzy osoby, pije tylko siedem, a chłopacy to prawie same ćwoki.
Cztery lata temu podjęto reformę systemu opieki nad dziećmi sądownie umieszczonymi poza rodziną. Wiele wskazuje na to, że ogromny wysiłek zostanie zmarnowany. Przywiązanie do makarenkowskiej pedagogiki okazało się bardzo silne. Wychowawcy z placówek opiekuńczych poczuli, że ich status zawodowy jest zagrożony. Zdają się oni właśnie wykorzystywać swą silną związkową reprezentację w parlamencie.
Naśladują nas – dorosłych, powiadają obserwatorzy. Sześcioletnie panienki handlują narkotykami, a jedenastoletni młodzieńcy próbują zapobiec rekonstrukcji imperium sowieckiego. Świat odbity w krzywym zwierciadle dziecięcych zabaw jest śmieszny i straszny zarazem.
Zamknijmy domy dziecka – takie hasło miała akcja „Polityki” sprzed czterech lat, w środowisku pedagogów i nauczycieli pamiętana do dziś. Wtedy władze oświatowe grzecznie nam przytakiwały. Owszem, sierocińce to wylęgarnia kalek życiowych, to marnowanie pieniędzy i kwalifikacji personelu. Ale – jak się teraz może okazać – nie zadziera się z własną branżą, nawet dla dobra dzieci.
W zatęchłej, niedużej sali paruje pot, szeleszczą łańcuchy, dudni walka. Chłopcy w skupieniu, niczym w transie, podążają wzrokiem za pięścią trenera, kreślącą ruch w powietrzu. Chwilę potem małe pięści walczą z ciężarem rękawic. Rumiane buzie wykrzywia grymas wysiłku. – Ludzie się gorszą, że boks to mordobicie – zasępia się trener. – A my tym dzieciakom wpajamy sportowe zasady. Sztukę obrony. Czystość walki.
Ciocia ma z reguły dwadzieścia kilka lat, różowy fartuch, uśmiechniętą, ładną buzię i zapuchnięte, czerwone oczy. Gdy była mała, podobał jej się wykrochmalony na sztywno kołnierzyk i sterylny szpitalny mundurek. Kiedy podrosła, zostawiła więc rodzinną wieś lub miasteczko i pojechała za marzeniami do Warszawy. Marzenia o bielutkim czepku zawiodły ją do łóżek, przy których czasem w ciągu sześciu dni ciocia siedem razy patrzy, jak umiera dziecko.
Dzieci bardzo łatwo uczą się mowy. Wydaje się jednak, że po przekroczeniu pewnego wieku tracą tę zdolność bezpowrotnie. Próbowano potwierdzić tę hipotezę badając dzieci, które przez dłuższy czas były odizolowane od społecznego otoczenia.