Stu ministrów i tyluż intelektualistów (Amoz Oz, Francis Fukuyama, George Soros) odprawiło w ub. tygodniu w Warszawie świeckie modlitwy do najświętszej demokracji. Zaklinano, by umacniać ją gdzie można, budować jej nowe świątynie, a także nieść jej pochodnie ku ludom ciemnym, zgoła barbarzyńskim i niebezpiecznym. I nagle, na ostatnim nabożeństwie, przy sali już przerzedzonej, strażnik sakramentu minister Francji, która w 1789 r. wynalazła prawa człowieka i obywatela, zerwał przedstawienie dając wszystkim do zrozumienia, że demokracja nie jest religią, a już USA na pewno nie są jej arcykapłanem.
Nie ma na kogo głosować! - ta rozpaczliwa skarga bardzo często pobrzmiewa przy okazji kolejnych wyborów. Pytanie: kto nami rządzi, jakim ludziom powierzamy władzę, bywa czasem ważniejsze od programów, za którymi chowają się politycy. Tymczasem słychać opinie, że brakuje nam prawdziwych mężów stanu, że Buzek słaby, Krzaklewski lawirant, Kwaśniewski uwikłany w postkomunistyczne układy, widać przede wszystkim oszołomów, partyjną drobnicę, ministrów z klucza. Czy innej klasy politycznej już nie będzie?
"Jak będzie w przyszłości?" - zapytano swego czasu Alfreda Bestera, znakomitego amerykańskiego pisarza science fiction. "Tak samo, tylko bardziej" - padła odpowiedź. W świetle tej zasady pisanie o przyszłości wydać się musi najprostszą robotą pod słońcem: wystarczy tylko rozejrzeć się dokoła. Tymczasem trafne przepowiednie zdarzają się nader rzadko, gdyż główną trudność pisania o jutrze stanowi zinterpretowanie tego, co dzieje się dziś. Nasze myślenie o przyszłości demokracji jest tego doskonałym dowodem.
Ostatnie wybory samorządowe pokazały po raz kolejny, iż układ sił politycznych w kraju staje się dwubiegunowy. Przewaga liderów jest uderzająca: w wyborach do rad wszystkich szczebli AWS i SLD zdobyły ponadtrzykrotnie więcej miejsc niż druga para - UW i Przymierze Społeczne. Tu już nie ma nawet kontaktu wzrokowego. Trzecia siła polityczna, która mogłaby być środkiem uśmierzającym stany zapalne pomiędzy dwoma wrogimi gigantami, nie tylko nie okrzepła, ale w ogóle jeszcze nie powstała.
Nieformalna kampania wyborcza PiS, zwana informacyjną, wygląda na skierowaną do ludzi bezradnych i „prześladowanych” przez totalitaryzm. W swojej przesadzie wydaje się groteskowa, wręcz bezsensowna, ale jest w niej ukryta metoda.