Większość Brytyjczyków – niewielka, ale co z tego, demokratycznie zdecydowała matematyka – nie chce żyć w formalnym związku z Unią.
51,9 proc. Brytyjczyków opowiedziało się za wyjściem z Unii, 48,1 chce w niej pozostać.
We wszystkich referendach tylko ułamek europejskiego elektoratu decyduje w sprawach całej Europy. Rządzi mniejszość, rządzą populiści.
Brytyjski premier przez kilka dni zaprzeczał, a w końcu przyznał, że i on trzymał pieniądze na „wyspie skarbów”.
David Cameron po powrocie z Brukseli, gdzie ostatecznie doszło do porozumienia między Wielką Brytanią a pozostałymi państwami członkowskimi Unii, ogłosił datę referendum w sprawie pozostania Brytanii w Unii.
W tym tygodniu batalia o brytyjskie członkostwo w Unii Europejskiej wejdzie w fazę krytyczną. Gdyby decydowały liczby, nie byłoby dylematu. Ale są jeszcze emocje.
Brytyjski premier rozpoczął serię spotkań z przywódcami państw członkowskich, aby wysondować szanse na przeprowadzenie reform traktatowych w Unii.
Na Zachodzie polityczne pojedynki przed kamerami stały się wręcz warunkiem demokracji. Ale co to za demokracja, w której zwycięstwo może zależeć od jednego fałszywego słowa lub kropli potu na czole?
Nie takiego wyniku wyborów w Londynie życzyła sobie Angela Merkel.
Wybory otwierają zupełnie nowy rozdział w historii brytyjskiej. Na miarę Lady Thatcher czy Tony Blaira.