Rosjanie donoszą na Telegramie, że gdy skończą im się czołgi, drogę piechocie będzie torować lotnictwo. Mają rację? Naszym zdaniem pieprz nie zastąpi soli. Wyjaśnimy, dlaczego tak jest.
Trwa największe pancerne starcie w historii wielkich zamówień zbrojeniowych Polski. Naprzeciw siebie stoją jednak nie potężne czołgi, a osobowości, interesy oraz wizje rozwoju wojska i przemysłu obronnego.
Rosja traci 150–220 czołgów miesięcznie, obecnie dużo więcej niż strona ukraińska. Tych strat nie da się łatwo pokryć. Z czego wynikają? W oczy rzucają się trzy rzeczy.
Współczesne czołgi mają niesamowite pancerze. Nie chodzi nawet o ich grubość, ale sposób wykonania. Do ich przebicia potrzeba potężnych ładunków przeciwpancernych. Jak więc może to zrobić mały dron?
Na froncie pojawiły się czołgi obudowane ze wszystkich stron. Wyglądają jak stodoły. Tylko z przodu jest otwarta przestrzeń na wylot lufy, żeby pojazd mógł prowadzić jakąś walkę. To rosyjska odpowiedź na ukraińskie drony.
Czołgi nie mają zwykłych pancerzy ze stali, jak w czasie II wojny światowej, kiedy stosowano jednorodne pancerze walcowane, najwyżej tylko utwardzane. Dziś to skomplikowane technologie kompozytowe. I Rosja ma z tym problem.
W gliwickim Bumarze naprawiają czołgi walczące w Ukrainie. Z ich zniszczeń wiele się można o tej wojnie dowiedzieć. I jeszcze więcej nauczyć.
Polscy czołgiści dosiedli właśnie najcięższych pancernych rumaków. Ale wcale na nich nie szarżują, raczej strzelają z ukrycia. Obsługi tych śmiercionośnych maszyn uczą polskich czołgistów oczywiście Amerykanie.
W normalnych warunkach sprzęt zbrojeniowy kupuje się i produkuje w oparciu o konkretną koncepcję obrony. Są jednak kraje, gdzie robi się to zupełnie bez głowy, ot tak, by pokazać własną siłę.
Zagrożenie militarne dla Polski po raz pierwszy od 1939 r. jest naprawdę realne. Nikt chyba nie neguje, że musimy się dobrze przygotować na odparcie ewentualnej agresji. Czyli trzeba czerpać z ukraińskich doświadczeń – na ile tylko się da.