Rząd nareszcie przesłał do Sejmu projekt budżetu na 2001 r. Laików zdumiewa, że choć prognozowana dziura w budżecie – czyli różnica między dochodami i wydatkami – wzrosła w porównaniu z założeniami z lipca prawie dwukrotnie, z 11 do 21,7 mld zł, to wszystkie pozostałe wskaźniki pozostały zadziwiająco dobre. Fachowcy obawiają się, że nawet za dobre i że mogą się gwałtownie pogorszyć, jeśli runie wątła konstrukcja, na której się opierają.
Pierwotny, lipcowy projekt budżetu 2001 r. kompletnie rozlazł się w szwach – powstała dziura wielkości aż 7 mld zł. Rząd, wspólnie ze swym zapleczem politycznym, gorączkowo szuka oszczędności pozwalających sprowadzić deficyt do bezpiecznego poziomu. Efekt tych usiłowań zobaczymy 15 listopada.
W ostatnią sobotę minął konstytucyjny termin złożenia w Sejmie rządowego projektu ustawy budżetowej na przyszły rok. Kilka dni wcześniej Rada Ministrów postanowiła jednak, że zrobi to dopiero w połowie listopada. Z powodu tej sześciotygodniowej zwłoki opozycja zamierza premiera i ministra finansów postawić przed Trybunałem Stanu. Z góry wiadomo, że dla prawników będzie to ciężki do zgryzienia orzech.
Politycy z wielkim powodzeniem mnożą sposoby prywatyzowania publicznych pieniędzy. Pierwszy krok polega na tym, aby „wyprowadzić je z budżetu”, czyli wyjąć spod rygorów ustawy budżetowej i odebrać kontrolę nad nimi ministrowi finansów. W ten sposób do kasy, którą nazywamy budżetem państwa, trafia już tylko połowa publicznego grosza. Nic dziwnego, że jest go ciągle za mało, więc rosną podatki. Towarzyszy temu wielka rozrzutność tych, do rąk których trafia druga połowa naszych pieniędzy – zarządców funduszy celowych, agencji rządowych, a także dysponentów tzw. środków specjalnych.
Tak gorąco o wstępne bądź co bądź założenia budżetu nie spierano się nigdy wcześniej. Prawdziwa batalia będzie rozgrywała się dopiero w Sejmie. Obecne emocje wynikają z tego, że nie jest to walka o budżet, ale o władzę. Od przyjęcia lub odrzucenia ustawy budżetowej zależy bowiem termin wyborów parlamentarnych.
Przedstawiając projekt budżetu na 2001 r. minister finansów zagrał z nami w trzy karty. Tak pomieszał poszczególne pozycje, że zdezorientował nie tylko społeczeństwo, ale nawet analityków finansowych. W pierwszej chwili uznali oni, że projekt zapowiada zaciskanie pasa, zaś po bliższym wejrzeniu w metodologię jego przygotowania dochodzą do wniosku, że wręcz odwrotnie.
Cztery piąte ankietowanych Polaków pragnie niższych podatków (ale po wecie prezydenta na nie poczeka), tyle samo popiera finansowe żądania górników, kolejarzy, rolników, nauczycieli itd. Chcemy więc mniej dawać do państwowej kasy, a więcej z niej otrzymywać, co wygląda na sen o mannie z nieba. Mijający rok dowiódł jednak, że cuda w publicznych finansach są możliwe. Wystarczy tylko odpowiednio przycisnąć władzę.
W minionym tygodniu, jak zwykle w ostatniej chwili, rząd przyjął projekt budżetu państwa na 2000 r. i przesłał go do Sejmu. Zanim parlament go uchwali, stanie się przedmiotem - oby wnikliwych - analiz, grupowego lobbingu i politycznych zmagań. Zajęcie jest żmudne, ale wyjątkowo ważne. Dzieli się przecież największe pieniądze, jakie są w Polsce do wydania.
Gdyby Kowalscy w każdym roku wydawali więcej, niż zarabiają, a na różnicę wystawiali weksle, których wykupem w przyszłości obarczyliby własne dzieci, takie postępowanie uznano by za niegodne i moralnie obrzydliwe. Tymczasem nasze państwo od lat w ten właśnie sposób zarządza budżetem i nie brakuje polityków, którzy chcieliby tych weksli wystawić jeszcze więcej. Zwłaszcza teraz, gdy po sześciu miesiącach deficyt budżetu osiągnął poziom planowany na cały rok.