Unia i Wielka Brytania zaczęły negocjacje w sprawie stosunków gospodarczo-politycznych po brexicie. Cele obu stron na razie się wykluczają, a Londyn już używa straszaka „no deal”. Choć więcej straciliby na tym Brytyjczycy.
Jego rząd ma w Izbie Gmin 80 głosów przewagi. Mógłby robić, co chce, zamiast nerwowo zabiegać o sympatię sfrustrowanych Brytyjczyków. Ale Boris Johnson myśli już o kolejnych wyborach.
„Johnson jest jak Czarnoksiężnik z krainy Oz. Chce się tylko popisywać” – napisał o ostatnich rządowych manewrach „The Times”. Teraz Boris może znowu się wykazać – dzielnie zwalczając kryzys, który sam wywołał.
Zupełnie „wolny handel”? Bariery celne? Wystąpienia Michela Barniera i Borisa Johnsona ujawniły wielką różnicę w początkowych stanowiskach negocjacyjnych Londynu i Brukseli.
Już za rok albo dwa premier Johnson w konfrontacji z Unią Europejską uderzy nie tyle w londyńskie elity, ile w swoich wyborców na północy Anglii i Walii. Boris już się zabezpiecza, żeby nie stracić władzy.
Po dekadzie rządów, które miały w Izbie Gmin niewielką większość, Wielka Brytania wkracza w erę Bo-Jo, jak nazywa się Borisa.
Powyborcza prognoza i spływające oficjalne wyniki pokazują wielki sukces konserwatystów. Torysi mają zdecydowaną większość w Izbie Gmin. Brexit to już teraz kwestia czasu.
Na ostatniej prostej przed wyborami zrobiło się bardzo ciekawie. Sondaże wskazywały na topniejącą przewagę konserwatystów, którzy mogą znaleźć się w opałach, jeśli Brytyjczycy zdecydują się głosować taktycznie.
Wybory, które na Wyspach były zwykle nudną grą w szachy albo brydża, zmieniły się w szaleńczą rozgrywkę w warcaby, a raczej oszukańca. Liderzy obu partii zarzucają wyborców obietnicami, których realizacja zrujnowałaby budżet. Kto wygra?
Czy nowa Komisja Europejska może rozpocząć prace bez Brytyjczyka? Ostatnie odroczenie brexitu wepchnęło Ursulę von der Leyen w dziurę prawną, a unijni juryści nie doszli wciąż do zgody, jak swą przyszłą szefową z niej wyciągnąć.