Louis S. Michel, najstarszy w palestyńskim Betlejem „dyplomowany przewodnik po miejscach świętych w językach arabskim, francuskim i angielskim”, nie oprowadził od dwóch miesięcy żadnego turysty. Wizyta obywatela izraelskiego niechybnie zakończyłaby się tu ukamienowaniem, zaś Europejczycy boją się zbłąkanych kul.
W Jerozolimie budynek parlamentu udekorowano biało-czerwonymi flagami, ale debatę o dziesięcioleciu polsko-izraelskich stosunków dyplomatycznych przysłonił cień wewnętrznych wydarzeń politycznych. Wymiana strzałów z Autonomią Palestyńską, setki zabitych i tysiące rannych, akty terroru i wojskowe akcje odwetowe – wszystko to wkomponowało się w program oficjalnej wizyty szefa polskiej dyplomacji.
Gdyby nie telewizor, nie wiedziałbym, że ludzie strzelają, że ludzie giną. Z okna mam widok na baseny kąpielowe, jeden kryty, drugi otwarty; sąsiedzi opalają się, czytają gazety pod kolorowymi parasolami, pływają. Po drugiej stronie wysokościowca, w kawiarni, występował wczoraj wieczorem zespół jazzowy. Rano spotykają się tam na plotki miejscowe damy. Emeryci grają w brydża.
Niespełna dwa miesiące temu w Camp David rozprawiano o ostatecznym zakończeniu palestyńsko-izraelskiego konfliktu. Obecnie sekretarz ONZ Kofi Annan oraz prezydent Bill Clinton zorganizowali podobny szczyt w Egipcie; ale Arafat i Barak negocjują co najwyżej zaprzestanie ognia.
Prawda leży pośrodku, ale trudno do niej dotrzeć, bo znalazła się w krzyżowym ogniu izraelskiej i palestyńskiej policji. Pod murem, w samym centrum pola widzenia, siedzi przerażony dziesięcioletni arabski chłopiec. Kamery telewizyjne mierzą w jego bladą twarz, w wystraszone oczy. Jeszcze żyje, ale wszyscy wiemy, że musi zginąć. Jutro zdjęcia dokumentujące jego ostatnie chwile obiegną cały świat.
Po powrocie z Camp David do Gazy roześmiany od ucha do ucha Jaser Arafat wniesiony został do swojej rezydencji na barkach rozentuzjazmowanych zwolenników. Na ulicach palono amerykańskie i izraelskie flagi. Nikt nie myślał o dniu jutrzejszym, o tym co będzie za rok, za dziesięć lat. Nikt nie protestował przeciw polityce, która utrwala nędzę w obozach uchodźców, która marzenie o niepodległej Palestynie zamienia w groteskę. I która, być może, prowadzi do zbrojnego konfliktu.
Prezydent Bill Clinton nie pokonał bram Jerozolimy. Święte miasto trzech wielkich religii stanęło kością w gardle uczestnikom bliskowschodnich rozmów pokojowych w Camp David, którym patronował. Dlaczego?
Izrael twierdzi, że Palestyńczycy nie zaprzepaścili żadnej okazji, aby zaprzepaścić okazję. Arafat za trudności w rozmowach wini premiera Baraka. Obaj, mimo pokojowych gestów i pewnego zbliżenia stanowisk, wrócą do domu z walizkami pełnymi materiałów wybuchowych.