Gdyby nie telewizor, nie wiedziałbym, że ludzie strzelają, że ludzie giną. Z okna mam widok na baseny kąpielowe, jeden kryty, drugi otwarty; sąsiedzi opalają się, czytają gazety pod kolorowymi parasolami, pływają. Po drugiej stronie wysokościowca, w kawiarni, występował wczoraj wieczorem zespół jazzowy. Rano spotykają się tam na plotki miejscowe damy. Emeryci grają w brydża.
Niespełna dwa miesiące temu w Camp David rozprawiano o ostatecznym zakończeniu palestyńsko-izraelskiego konfliktu. Obecnie sekretarz ONZ Kofi Annan oraz prezydent Bill Clinton zorganizowali podobny szczyt w Egipcie; ale Arafat i Barak negocjują co najwyżej zaprzestanie ognia.
Prawda leży pośrodku, ale trudno do niej dotrzeć, bo znalazła się w krzyżowym ogniu izraelskiej i palestyńskiej policji. Pod murem, w samym centrum pola widzenia, siedzi przerażony dziesięcioletni arabski chłopiec. Kamery telewizyjne mierzą w jego bladą twarz, w wystraszone oczy. Jeszcze żyje, ale wszyscy wiemy, że musi zginąć. Jutro zdjęcia dokumentujące jego ostatnie chwile obiegną cały świat.
Po powrocie z Camp David do Gazy roześmiany od ucha do ucha Jaser Arafat wniesiony został do swojej rezydencji na barkach rozentuzjazmowanych zwolenników. Na ulicach palono amerykańskie i izraelskie flagi. Nikt nie myślał o dniu jutrzejszym, o tym co będzie za rok, za dziesięć lat. Nikt nie protestował przeciw polityce, która utrwala nędzę w obozach uchodźców, która marzenie o niepodległej Palestynie zamienia w groteskę. I która, być może, prowadzi do zbrojnego konfliktu.
Prezydent Bill Clinton nie pokonał bram Jerozolimy. Święte miasto trzech wielkich religii stanęło kością w gardle uczestnikom bliskowschodnich rozmów pokojowych w Camp David, którym patronował. Dlaczego?
Izrael twierdzi, że Palestyńczycy nie zaprzepaścili żadnej okazji, aby zaprzepaścić okazję. Arafat za trudności w rozmowach wini premiera Baraka. Obaj, mimo pokojowych gestów i pewnego zbliżenia stanowisk, wrócą do domu z walizkami pełnymi materiałów wybuchowych.
24 maja 2000 r. o godz. 6.25 rano ostatni izraelski żołnierz opuścił Liban i zamknął za sobą bramę w granicznym płocie. Bez oklasków i ogni sztucznych zakończyła się 18-letnia okupacja strefy buforowej, ale jak zwykle na Bliskim Wschodzie każdy dobry koniec ma swój wątpliwy początek.
[dla koneserów]
Dwa dni po odlocie papieża z Jerozolimy najstarszy żydowski szpital położniczy w tym mieście zapowiedział, że wznawia wykonywanie zabiegów aborcji. Szpitalowi Misgav Ladach brakuje pieniędzy; jego długi wynoszą co najmniej 6 mln szekli. Jedna zwykła legalna aborcja kosztować ma 1500 szekli – 1500 zł.