Bezrobocie, które przekroczyło właśnie 15,8 proc., jest dziś kwestią najbardziej dramatyczną. Liberalni politycy proponują program, który jest bardziej katalogiem przywilejów biznesu (i ciosem w prawa pracownicze) niż zestawem środków zwalczania bezrobocia. Mamy w istocie do czynienia z cyniczną manipulacją opinią publiczną. Towarzyszy temu prześmiewcza retoryka próbująca zdyskredytować tych nielicznych, którzy odmawiają zaakceptowania takiego dyktatu. Próbkę tej metody znalazłem też na łamach „Polityki” (9) w wykonaniu A.K. Wróblewskiego.
Wszyscy politycy deklarują chęć walki z bezrobociem proponując jednak dwie przeciwstawne strategie. Jedni chcą tworzyć warunki umożliwiające szybszy rozwój firm i tym samym ułatwić przedsiębiorcom zatrudnianie dodatkowych pracowników. Drudzy w celu tworzenia miejsc pracy proponują interwencję państwa i ograniczenie mechanizmów rynkowych. Ryszard Bugaj należy do tej drugiej grupy, chociaż sam przyznaje, że „obecne bezrobocie jest następstwem redukcji nadmiernego i marnotrawnego zatrudnienia” z lat gospodarki centralnie sterowanej. Dlaczego wierzyć, że SLD i Unia Pracy będą sterować lepiej niż PZPR? Ja należę do grupy pierwszej, a swoje poglądy wywodzę z własnego doświadczenia drobnego przedsiębiorcy.
Alarmujący stan bezrobocia w Polsce – ponad 15 proc. – zaszokował opinię publiczną. Politycy z lewa i z prawa podsuwają rozmaite koła ratunkowe, ale na niewiele to się zdaje. Tymczasem przedsiębiorcy, przynajmniej we własnym mniemaniu, podstawiają prawdziwą szalupę. Mówią: rozluźnijcie nam pęta, poluzujcie kodeks pracy, dajcie nam większą swobodę w zatrudnianiu i zwalnianiu, zdejmijcie socjalne obciążenia, a przybędzie miejsc w naszych firmach. Jest sporo racji w tych argumentach, ale i wyraźne niebezpieczeństwo, pobudzające wyobraźnię każdego żyjącego z pensji. Gdyby miały puścić wszystkie hamulce, szybko mogłoby się okazać, że prawie nikt już nie pracuje na etacie i może być zwolniony ze skutkiem natychmiastowym bez podania powodu – mówią krytycy proponowanych zmian – albo że jest potrzebny firmie tylko w poniedziałki i soboty i to wyłącznie na kilka godzin. Nie wiadomo przy tym, czy tego rodzaju poświęcenia ludzi pracy rzeczywiście zmniejszyłyby skalę bezrobocia. Wielu ekspertów twierdzi, że tak, związkowcy – że raczej nie. Warto jednak tę dyskusję – dziś jedną z najważniejszych – odbyć i wyważyć argumenty obu stron.
Jedna z poznańskich uczelni prywatnych ogłosiła w lokalnej prasie, że poszukuje pracownika do działu rekrutacji studentów. Zgłosiło się 530 osób. Na prasowy anons właścicielki butiku o zatrudnieniu sprzedawczyni odpowiedziało blisko 800 kobiet. Zagraniczna firma oferująca pracę absolwentowi uczelni ekonomicznej mogła wybierać spośród 200 kandydatów. A wszystko to w mieście będącym do niedawna oazą prawie pełnego zatrudnienia.
Właśnie padł kolejny rekord bezrobocia: 15,6 proc. siły roboczej, czyli ponad 2,8 mln osób. Bezrobocie odmieniane jest przez wszystkie czasy, rodzaje i przypadki. Tak będzie aż do wyborów, w których głosy trzech milionów bezrobotnych i ich rodzin mogą przeważyć szalę zwycięstwa. Toteż dyskusja obliczona na efekt polityczny tonie w chaosie pojęciowym. Przecież dobre przedsiębiorstwo to takie, które zatrudnia jak najmniej ludzi, nie jak najwięcej. Rzecz więc nie w tym – jak mówią politycy – żeby tworzyć miejsca pracy, tylko żeby znaleźć rynki, na których się sprzeda produkty tej pracy.
Kiedy ogłaszano upadłość Stoczni Gdańskiej, jej pracownikom zajrzało w oczy widmo bezrobocia. Teraz jednak kolebka Solidarności z braku wykwalifikowanych kadr zatrudnia Ukraińców, Rosjan, Litwinów i innych gastarbeiterów ze Wschodu. Podobnie jest w Stoczni Szczecińskiej na drugim krańcu Wybrzeża. – To paranoja – wścieka się ślusarz z Elbląga – dawać zarobić Ruskim, a my będziemy trawę kosić i suszyć na zupę.
Grażyna Zielińska. Prezes Krajowego Urzędu Pracy
Dlaczego bezrobotna kobieta, która nie musi rano zrywać się do pracy, niecierpliwie wyczekuje nadejścia soboty i niedzieli? „Upomnienie za światło, upomnienie za gaz, upomnienie za inny rachunek... Tego się psychicznie po prostu nie da wytrzymać. Przestaję robić w domu, przestaję jeść, czasem trzy dni z nerwów nie jem i potem nabieram tej odwagi i idę i proszę o pomoc. Najszczęśliwsze są soboty i niedziele, bo żadne upomnienie, żaden komornik nie przyjdzie. Wtedy nie chodzą!” – oto kruche, dwudniowe gwarancje bezpieczeństwa, potrzebne do przetrwania 47-letniej bezrobotnej, która nie spodziewa się żadnych dobrych wiadomości.
Polska mapa bezrobocia przypomina mozaikę depresji i nizin. Na samym dnie – obszary bezrobocia beznadziejnego: żadnych szans na jakiekolwiek zajęcie. To niektóre miasteczka zbudowane wokół upadłego dziś zakładu albo popegeerowskie wsie. Nieco wyżej – pierścienie małych miast, gdzie resztką sił ciągną nieliczni przedsiębiorcy, którzy w gruncie rzeczy są potencjalnymi ofiarami bezrobocia. Potem – duże miasta ze starym przemysłem już po albo tuż przed wielkimi zwolnieniami grupowymi. Wreszcie samotne wyspy – miasta wielkie, pozornie niezagrożone, ale i tam bytują rzesze półbezrobotnych, chwytających się jakichkolwiek zajęć. Oficjalnie mamy dziś 14-procentowe bezrobocie, ale 25 proc. to nie jest wcale najczarniejszy scenariusz, którym straszą dziś ekonomiści i politycy. Lecz bardziej jeszcze wstrząsające od statystyk są jednostkowe losy tej armii zdegradowanych. Jak się żyje bez pracy?
Dramatycznie rośnie bezrobocie. W ciągu pierwszych ośmiu miesięcy 2000 r. zwiększyło się o 130 tys. osób, a do końca roku przybędzie prawdopodobnie kolejnych 217 tys. Bez pracy pozostaje dzisiaj co siódmy Polak w wieku produkcyjnym. Rosnąca stopa bezrobocia zbliża nas do niechlubnego rekordu Europy. A specjaliści są zgodni: będzie jeszcze gorzej.