Kino walczy o wrażliwość widza znieczulanego nieustannie przez telewizję, filmy wideo i gry komputerowe. Duży ekran szokuje, nadużywa efektów specjalnych, ale też zwyczajnie wzrusza. Co było widać na zakończonym niedawno festiwalu filmowym w Berlinie.
Z tegorocznego Berlinale na pewno zapamiętam doktora Hannibala Lectera, częstującego podsmażonym móżdżkiem dawcę owego organu, następnie Emmę Thompson umierającą na raka w filmie „Wit” (szkoda, że nie dostała nagrody aktorskiej), biednego chłopca z „Pekińskiego roweru”, rozwożącego przesyłki po wielkim nieludzkim mieście, a także parę kochanków z „Intymności”, którzy uprawiają seks raz w tygodniu, nic ponadto o sobie nie wiedząc.
I znowu telenowela – można było usłyszeć pierwsze recenzje po wyjściu z festiwalowego kina. Narzucające się spostrzeżenie wymaga jednak uzupełnienia: kino robi dzisiaj to samo co telewizja, tylko jeszcze efektowniej i dzięki temu duży ekran nie przegrywa z małym ekranem.
Złotego Niedźwiedzia, nagrodę główną zakończonego w niedzielę 50 festiwalu filmowego w Berlinie, dostał zasłużenie młody amerykański reżyser Paul Thomas Anderson, autor ponadtrzygodzinnego filmu „Magnolia”. Jest to mozaikowy obraz życia współczesnych Amerykanów, cierpiących na najstraszniejszą chorobę kończącego się wieku, czyli samotność. W najbardziej widowiskowej scenie filmu, która pewnie przejdzie do historii kina, na miasto spada grad ropuch.
Nastroje końca stulecia udzielają się również reżyserom. Kino spogląda w przeszłość, przypominając grzechy główne ludzkości: wojny, zbrodnie, nietolerancję i rasizmy wszelkiego rodzaju. Nie da się ukryć, nie był to piękny wiek.