Kino superbohaterskie coraz częściej łapie zadyszkę, lecz przynajmniej seriale wciąż pozwalają na gatunkowe i formalne eksperymenty.
Dla części fanów „Flash” będzie ucztą, dla pozostałych widzów może okazać się testem na wytrzymałość.
„Czarna Wdowa” – długo oczekiwana superprodukcja ze Scarlett Johansson w roli tytułowej – to świetnie zaaranżowane widowisko, które dowodzi, że do kina popularnego wraca zimnowojenna retoryka. Nie bez powodu.
Nie powstrzymali ich najeźdźcy z kosmosu, nie powstrzymali terroryści, aż powstrzymała pandemia. Parafrazując znane powiedzenie: i Iron Man cielę, gdy kin otwartych niewiele.
W kinie czeka nas rewolucja, trybiki kręcą się już jak szalone – mówią bracia Russo, autorzy „Avengers: Koniec gry”, najbardziej kasowego filmu wszech czasów, i producenci „Tyler Rake: Ocalenie”, zrealizowanego dla Netflixa.
Film, który momentami bardzo się dłuży, sprawnie jednak spina wszystkie poprzednie 21 obrazów Marvela. Zamyka pierwszy etap rozwoju imperium, sprawiając, że z podekscytowaniem czeka się na kolejne produkcje.
Jeśli oczekiwany film „Avengers: Koniec gry” uśmierci najsilniejszego obecnie złoczyńcę Marvela, to wcale nie będzie dobra wiadomość.
Zapowiadany finał „Gry o tron” przypomina, że praca na planie popularnego serialu czy filmu jest dziś jak udział w tajnej operacji na międzynarodową skalę.
To już trend: studia filmowe świadomie manipulują pokazywanymi w zwiastunach scenami, by przed seansem nie zdradzić się z żadnym większym zwrotem akcji. Oto ciekawy efekt kultury antyspoilerowej.
Dziesięć lat temu Kevin Feige podjął się ambitnego zadania opowiedzenia historii rozpisanej na kilkanaście filmów, tworzących tzw. Kinowe Uniwersum Marvela. W „Avengers: Wojnie bez granic” wreszcie zaowocują wątki uruchomione przed dekadą.