Budowniczowie muzeów muszą godzić najróżniejsze racje - zaspokajać ambicje lokalnych władz, tworzyć przestrzeń ekspozycyjną dla wciąż zmieniającej się sztuki najnowszej, pamiętając jednocześnie o coraz liczniejszych tłumach, które przepływać będą przez sale i korytarze. Trzeba też znaleźć miejsce na magazyny, sale kinowe, teatralne i konferencyjne. Współczesne muzea to placówki wytwarzające wydarzenia kultural
Na dwa najbliższe letnie miesiące przygotowaliśmy dla Czytelników nową - i mamy nadzieję, że interesującą - propozycję: Akademię Architektury "Polityki". Jako że wiek XX zbliża się ku końcowi, zajmiemy się w niej właśnie architekturą ostatniego stulecia, nie zawsze najładniejszą, ale w sposób zasadniczy decydującą o wyglądzie, stylu i atmosferze najbliższego otoczenia większości ludzi.
Budowę licheńskiego kościoła zapowiedziała ponoć sama Matka Boska, która w roku 1850 właśnie tu, w lesie niedaleko Lichenia, zstąpiła na ziemię. - Jeżeli nie postawią go ludzie, aniołów przyślę i oni go wybudują - miała oświadczyć po ukazaniu się pasącemu krowy Mikołajowi Sikatce. Ksiądz Eugeniusz Makulski, kustosz sanktuarium, ujrzał bazylikę oczami wyobraźni dokładnie 115 lat później, gdy jechał samochodem, aby objąć probostwo w Licheniu. Przez następne dwadzieścia lat modlił się, aby dane mu było rozpocząć jej wznoszenie. Na wszelki wypadek po kawałeczku wykupywał od gospodarzy ziemię, teren grodził wysokim murem. - Biegły lata, aż przyszedł rozkaz z góry i pozwolenie na budowę - mówi. Gdy wyszło na jaw, jak ogromny obiekt chce ksiądz Makulski postawić w Licheniu, jedni nazwali go szaleńcem, inni - Wielkim Budowniczym, Ramzesem XX wieku. Licheńskie sanktuarium papież Jan Paweł II poświęci 7 czerwca, już w trzecim dniu swej pielgrzymki do Polski.
Jest bardzo prawdopodobne, że w 2000 r. liczba pozwoleń na budowę gwałtownie spadnie. Większość miast i gmin nie będzie miała ważnych planów zagospodarowania, a bez nich nie sposób zacząć żadnej budowlanej inwestycji. To kolejny głaz, który przytłoczy coraz gorzej prosperujące budownictwo. I bez tego ma ono mnóstwo kłopotów.
Polscy architekci - którzy właśnie zbierają się na swoim pierwszym w dziejach kongresie - mają nad czym debatować. Okazało się bowiem, że dużo łatwiej zmienić system niż krajobraz architektoniczny. Polska jest już inna, ale odmieniła się głównie w parterze. Jak okiem sięgnąć nadal królują ponure bliźniacze blokowiska oraz standardowe sześciany noszące dumną nazwę domków jednorodzinnych. Gdyby chcieć wyplenić wszystkie te koszmary epoki Bieruta, Gomułki i Gierka, trzeba by wyburzyć trzy czwarte kraju. Nie da się tego zrobić, pozostaje zatem "rozwój przez plombowanie". Czyli zatykanie przeróżnych miejskich luk w zabudowie, dzikich placyków i hektarów niepotrzebnych trawników, pozostałych w spadku po wielkopańskiej urbanistyce socjalizmu. Drugi sposób to architektoniczny "lifting": nowe elewacje i wymieniane szyby (teraz obowiązkowo muszą błyszczeć), dobudowane daszki i wykusze. Najwięcej nadziei na piękne miasta daje podejście, że jeśli nie da się czegoś zburzyć, trzeba przynajmniej zasłonić. Wprawdzie nie powiodła się próba ukrycia w ten sposób warszawskiego Pałacu Kultury, ale nowe szklane wieżowce stopniowo przysłaniają dawną szarzyznę. Aspiracje jednak szybko rosną i po okresie pierwszego zachwytu tym co nowe i kolorowe, coraz częściej budzą się refleksje, że w architekturze i urbanistyce gonimy świat wyjątkowo nieudolnie.
Nie można mówić o modzie na ogrody, tak jak nie można mówić o modzie na jedzenie czy spanie. Ogród jest ludzką potrzebą. Znacznie szlachetniejszą niż siedzenie przed telewizorem!