Ta książeczka (niewielka, liryczna i pełna uroku) przypomina nieco zbiorek „Fado”, ale też jedną z najpiękniejszych książek Stasiuka, czyli „Duklę”.
W tej niewielkiej książeczce esej podróżny zamienia się w esej religijny. Taką podróż warto odbyć.
Rozwlekła opowieść, która kręci się wokół swojej osi
Z perspektywy warszawskiej kawiarni Czarne, Wołowiec i okolice to kraina mityczna, nasycona osobliwym światłem i frazą Andrzeja Stasiuka. Kraina, w stronę której chciałoby się podążać, aby przeżyć zachwyt, a może i duchowy przełom. Ale gdy wspinasz się łagodnym wzniesieniem od Gorlic, Sękowej i Małastowa, widać tylko dotkliwy brak, narastające rozrzedzenie materii.
O niedzielnym werdykcie jury Nagrody Literackiej Nike można powiedzieć krótko, że jest dobry. Dla Nagrody Nike.
Gdyby ktoś nie wierzył w Boga, powinien poczytać Stasiuka. Nie tylko dlatego, że jego talent musi pochodzić z góry. Również dlatego, że pisarz ten ma swoje prywatne porachunki z metafizyką, historią i Panem Bogiem.
Andrzej Stasiuk nie ma brzegów. Pisze i wydaje książki niczym wezbrana rzeka (dziewięć dzieł w ciągu siedmiu lat), snuje historie, które sprawiają wrażenie, że nic ich nie zdoła zatrzymać, a przy tym ustawicznie zmienia poetyki, jakby każda z nich zużywała się po jednej opowieści. Jedyną rzeczą stałą jest w nim zmienność i żywiołowy napór.
Jeździmy do miejsc pomijanych w przewodnikach lub określanych w nich jako nudne, pozbawione zabytków. Możecie to nazwać wędrówkami w poszukiwaniu nie wiadomo czego. Ale to jest dla mnie prawdziwa podróż.