Przyszłość katolicyzmu w ogromnej, być może decydującej, mierze zależy od sytuacji Kościoła poza Europą. Wpływa na nią splot czynników politycznych, społecznych i kulturalnych, które na ogół trudno ułożyć w schematy, do jakich przywykliśmy. Zwróciliśmy się do trzech rozmówców z pytaniami o główne problemy Kościoła katolickiego na trzech kontynentach: w Ameryce Południowej, Afryce i Azji.
W Ameryce Łacińskiej każdy dźwiga cząstkę winy za nieszczęścia kontynentu, ale wszyscy razem czują się niewinni.
Dwa karaibskie mastodonty Fidel Castro i Gabriel García Márquez przypominają krążowniki idące dostojnie na dno. Na powierzchni pozostaną po nich potężne wiry, które wciągną wielu ludzi i wiele tajemnic.
W Ameryce Łacińskiej socjaliści i populiści, których wyborcze sukcesy świat przyjął z obawą i szyderstwem, zaskakują osiągnięciami.
W Ameryce Łacińskiej nadal nie brak ludzi, którzy „myślą do góry nogami”: Che Guevara jest legendą, wolny rynek – zagrożeniem, a Stany Zjednoczone – żandarmem.
„Tak daleko od Boga – tak blisko USA”. Ameryka Łacińska cierpi na kompleks Stanów Zjednoczonych. Wspólną wielką strefę wolnego handlu budować jeszcze trudniej niż Unię Europejską.
Jeśli w marcu wyborcy w Argentynie pójdą śladem Brazylii i Chile, to w trzech najważniejszych krajach Ameryki Łacińskiej rządzić będzie umiarkowana lewica. Oto skutki dyktatury generałów, a później neoliberałów.
Co roku dziesiątki tysięcy ludzi z północnego Chile, z sąsiedniej Boliwii, a nawet z Peru, w tym kilkaset zespołów tańca religijnego, pielgrzymują do niewielkiej wioski La Tirana, by tam tańczyć, tańczyć i jeszcze raz tańczyć ku chwale swojej patronki - Dziewicy z Carmen. Towarzyszy im drugie tyle handlarzy i turystów. Prawdziwe współistnienie dewocji i komercji, spontanicznej religijności i pogańskiej żądzy posiadania, modłów i zabawy. Tam "być" spotyka się z "mieć".
W Brazylii i Argentynie rozegrać się ma decydująca bitwa o światowy ład ekonomiczny: utoniemy w kryzysie, czy opanujemy go. Oba kraje przeszły podobną drogę przez chaos i krwawe dyktatury wojskowe aż po mozolnie budowaną demokrację i gospodarkę rynkową. Obydwa wprowadziły walutę, która miała być twarda jak dolar. Brazylia popadła jednak w tarapaty.
O ile lata 80. zgodnie uznane zostały w Ameryce Łacińskiej jako "stracona dekada", o tyle dobiegające końca lata 90. należą do najlepszych w historii kontynentu - wolne wybory i szybki rozwój makroekonomiczny stały się udziałem prawie całego kontynentu. Nikt już nie traktuje inwestycji zagranicznych jako "ofensywy obcego kapitału", nikt nie mówi, że nacjonalizacja bogactwa narodowego to "drugie wyzwolenie". Społeczeństwa zaczęły przekonywać się do wolnego rynku bardziej niż do kolejnego caudillo lub generała, który obiecywał złote góry, a potem okazywał się złodziejem albo bandytą, albo jednym i drugim. Kryzys finansowy w Brazylii zmącił ten optymistyczny obraz kontynentu, ale dorobek dziesięciolecia trudno podważyć.