Amerykański prezydent przemilczał tragiczne koszty odwrotu amerykańskich wojsk – chaos fali uchodźców, los afgańskich kobiet i perspektywę kolejnej wojny domowej – i nie uznał swej odpowiedzialności za to, co dzieje się dziś w Afganistanie.
Tysiące zdesperowanych Afgańczyków próbują wydostać się z zajętego przez talibów miasta, blokując lotnisko w Kabulu. Zginęło co najmniej pięć osób. Zachodnie kraje oświadczyły, że nie są w stanie ewakuować wszystkich swoich współpracowników.
Po wielu mniejszych państwach europejskich również Polska zdecydowała się w końcu wysłać do Kabulu samolot po swoich obywateli i afgańskich współpracowników. Wcześniej premier Morawiecki publikował tweety, po których trudno było się zorientować, czy coś konkretnego robi.
Powstańcy w ciągu tygodnia przejęli władzę nad całym krajem i w niedzielę wkroczyli do stolicy. Z kraju uciekł prezydent Ashraf Ghani, państwa zachodnie ewakuują ambasady.
Spin-doktorzy przy Joe Bidenie wychodzą ze skóry, aby rejteradę z Afganistanu przedstawić w możliwie korzystnym świetle. Amerykanie mają na to określenie: putting lipstick on a pig, szminkowanie świni, żeby wyglądała ładnie.
Ofensywa talibów w Afganistanie postępuje – zaledwie kilka tygodni przed całkowitym wycofaniem wojsk USA z tego kraju. Od piątku grupie udało się zdobyć aż sześć prowincji wraz z ich stolicami.
Z Afganistanu wojsko nie wraca pokonane, ale wojny tej nie wygrało. Dziś ta misja bardziej uczy, czego unikać, niż w co się angażować.
Każdy, kto był na tej misji, mówi, że Afganistan zmienia. Niektórych na lepsze.
Talibowie obiecali trzy dni spokoju, ale potem wrócą do ofensywy militarnej i politycznej. Fundamentaliści są coraz bliżej odzyskania kontroli nad krajem, z którego wycofują się wojska USA i NATO.
Rozmowa z Piotrem Łukasiewiczem, żołnierzem, byłym ambasadorem RP w Kabulu, o tym, jaki sens miała polska misja w Afganistanie i co się stanie z tym krajem.