To gorzki paradoks, że przodująca w technikach elektronicznych Ameryka nie jest w stanie w ciągu paru sekund obwieścić światu i sobie samej, kto wygrał w najważniejszych wyborach raz na cztery lata. Puszący się komputerowcy zostali upokorzeni. Telewizja z dumą zapowiadała „interaktywną grę wyborczą”: na ekranie komputerów można było obstawiać swoje własne typy w poszczególnych stanach i okręgach. Dziś o grze nikt nie mówi, elektronika utonęła w bałaganie błędnych prognoz.
„Polityka to niezły zawód. Jeśli ci się powiedzie, czeka cię wiele nagród; jeżeli się skompromitujesz, zawsze możesz napisać książkę” – wyznawał prezydent Ronald Reagan. Urząd, który piastował Reagan, jest szczególnie atrakcyjny: nawet jedyny prezydent USA, który naprawdę się skompromitował – Richard M. Nixon – po wymuszonej aferą Watergate rezygnacji odzyskał w ostatnich latach życia sporo dawnego prestiżu jako szanowany mąż stanu i doradca swoich następców.
Satyrycy, zwykle najtrafniej odczytujący społeczne nastroje, na jednym z rysunków ujęli wrażenia wyborców w ten sposób: w standardowym domu, wokół siedzących na sofie i uosabiających przeciętną amerykańską rodzinę Jonesów, krzątają się dwaj panowie o znajomych twarzach i imionach Al i George. Podsuwają im to gazetę, to sałatki, to znów zagadują i przyjaźnie obejmują. „Ciężko być niezdecydowanym wyborcą” – mówi ze skrajnie zmęczoną miną mister Jones do równie zniechęconej żony.
Scena w amerykańskim Kongresie przypominała rozprawę sądową. W roli oskarżycieli wystąpili członkowie Senatu, w roli oskarżonego Hollywood, konkretnie przedstawiciele ośmiu największych wytwórni filmowych.
W przyszłym tygodniu Amerykanie wybierają nowego prezydenta na kolejne cztery lata. Można powiedzieć, że wybierają też prezydenta Ziemi, gdyż jest jasne, iż Ameryka długo jeszcze zachowa dominującą pozycję jako jedyne prawdziwe supermocarstwo, nawet bezwiednie narzucające światu swoje standardy polityczne, gospodarcze, techniczne, cywilzacyjne, kulturalne. Dlatego nie przestanie budzić wielkich emocji – szczerego podziwu dla jej osiągnięć, często zazdrości i skrytej niechęci wobec silniejszego, czasem nawet jawnej wrogości i niesmaku dla słonia w składzie porcelany. Jak to się dzieje, że kraj ani nie największy, ani nie najludniejszy, w wielkiej części pustynny, o krótkiej tradycji, złożony ze zwykłych ludzi, często otyłych i krytykowanych w Europie za brak polotu – wciąż jest liderem świata?
Teoretycznie, wszystko powinno sprzyjać kandydatowi demokratów Alowi Gore’owi. Przede wszystkim: koniunktura gospodarcza. Wiceprezydent zdecydowanie też wygrał serię trzech debat telewizyjnych ze swoim republikańskim konkurentem. Kryzys na Bliskim Wschodzie i przesilenie w Jugosławii zwróciły uwagę Amerykanów na arenę międzynarodową, gdzie urzędujący zastępca Clintona ma ogromne doświadczenie, a jego konkurent jest nieporadnym nowicjuszem. Tymczasem na dwa tygodnie przed głosowaniem sondaże opinii nie uważają Gore’a za pewnego faworyta.
Na miesiąc przed listopadowymi wyborami dwaj kandydaci na prezydenta: Al Gore i George W. Bush, jeśli wierzyć sondażom, idą łeb w łeb i wygląda na to, że o ich wyniku zadecyduje seria rozpoczynających się właśnie trzech debat telewizyjnych.
Mimo ośmiu tłustych lat, jakie przyniosły jej rządy w Białym Domu, Partia Demokratyczna dała się zepchnąć do defensywy. Na konwencji w Filadelfii republikanie przedstawili Amerykanom pociągającego prezydenckiego kandydata, George’a W. Busha, górującego w sondażach. Konwencja demokratów w Los Angeles miała przekonać wyborców, że ster warto jednak pozostawić w ich rękach i że powinien go dzierżyć Al Gore. Obecny wiceprezydent miał wyjść z cienia swego szefa, przy pomocy wunderwaffe w osobie senatora Josepha Liebermana – pierwszego w dziejach USA żydowskiego kandydata na wiceprezydenta.
Życie melomana jest coraz łatwiejsze. Nie trzeba już polować na wybraną płytę, nie trzeba przeszukiwać półek w każdym sklepie ani – co chyba najważniejsze – płacić. Teraz do szczęścia wystarczy tylko parę kliknięć myszką.