Po Sejmie krąży ostatnio taki dowcip: czym się różni zwykły asystent posła lub senatora od asystenta społecznego? Zwykły dostaje pieniądze od parlamentarzysty, zaś od asystenta społecznego to parlamentarzysta je bierze.
Rząd? To tylko przejściowy gabinet. Prezydent? Już dożywa końca ostatniej kadencji. Prokuratura? Sądy? Do czego one służą? Do gmatwania spraw i robótek na polityczne zamówienie. Naprawdę w imieniu Narodu rządzimy – my. My – Sejm, my – posłowie.
Lokal można wynająć od szwagra lub od parafii, pisanie ekspertyz zlecić cioci, w biurze zatrudnić mamę. Poselski ryczałt bywa źródłem dochodów dla całej rodziny i solidną lewą kasą dla jego partii. Biura posłów pełnią dziesiątki dodatkowych funkcji, a wszystko to za sejmowe pieniądze.
Gdybyż wtedy były kamery! Dzisiejsi posłowie ze swoimi wyskokami, okupacją mównicy, libacjami czerpią ze skarbnicy sejmowych burd I RP pełnymi garściami. Tyle że wówczas na straży obyczajów i słów stała również ostra szabla oraz – mimo wszystko – autorytet izby.
Po wakacjach życie polityczne wróciło do normy. Awantura goni awanturę.