Długą przerwę świąteczno-noworoczną część posłów opozycji spędziła na rotacyjnym czuwaniu w budynku Sejmu RP; przed nim zaś gromadzili się wyborcy, żeby zaprotestować przeciwko temu, co się działo w parlamencie.
Wśród protestujących na sali plenarnej posłów PO jest spora grupa weteranów, pamiętających strajki z lat 80., rzeczywistości nieporównanie brutalniejszej niż dzisiejsza. Dla nich ten protest to tzw. lajcik. Odnajdują się w nim najlepiej. Są świadomi, że po pierwszej fali entuzjazmu w naturalny sposób przychodzi znużenie. I tego, że choć wiadomo, że kiedyś musi nastąpić koniec protestu, do ostatniej chwili zwykle nie wiadomo jaki. I to męczy najbardziej.
Spór o okupację sali obrad dociera do punktu kulminacyjnego, ale wciąż trudno przewidzieć jak się skończy. Jak doszło do tego kryzysu?
Okazuje się, że ważnym źródłem dla ekspertów Kancelarii Sejmu RP stali się uczestnicy dyskusji na Facebooku.
Kazimierz Michał Ujazdowski mówił, że PiS po wyborach porzucił ideę pakietu demokratycznego, a przecież w wyborczą niedzielę, zaraz po ogłoszeniu sondażowych wyników, Jarosław Kaczyński mówił: „Musimy wprowadzić pakiet demokratyczny".
„Kto ma wartości ciągle w gębie, ma je także w pobliskim nosie” – ta myśl Leca krótko i celnie ujmuje polityczną aksjologię PiS.
Wątpliwości co do piątkowego głosowania jest cała lista.
Takim tempem maszeruje władza w sprawie dziennikarzy, czyli niby wycofuje się z obietnic marszałka Karczewskiego, złożonych w poniedziałek na spotkaniu z przedstawicielami mediów.
Wśród sympatyków PiS przeważa opinia, że chodziło o zablokowanie sygnału, jaki pani premier chciała wysłać Polakom.
Dziennikarze mogli wyjść z tego spotkania zadowoleni, bo osiągnęli to, czego chcieli. Choć nie wszystko.
Rozmowa z posłanką Moniką Rosą z Nowoczesnej o trwającym od kilku dni kryzysie.