W inauguracyjnej mowie Gerharda Schrödera w Bundestagu nie było takich zwrotów, które przechodzą do historii, jak choćby słynna zapowiedź Winstona Churchilla "krwi, potu i łez", czy wezwanie Willy´ego Brandta, by Niemcy "odważyli się na więcej demokracji". A jednak było to przemówienie znaczące - tak dla rodaków kanclerza, jak i całej Europy.
Bardzo szybko staje się widoczny układ współrzędnych polityki zagranicznej nowego rządu niemieckiego. Do Paryża i do Waszyngtonu nowy kanclerz Gerhard Schröder pojechał natychmiast po zwycięstwie we wrześniowych wyborach. Do Londynu, Hagi i Warszawy - zaraz po zaprzysiężeniu.
Gerhard Schröder, zanim jeszcze został zaprzysiężony jako kanclerz, mógł być pewien, że przejdzie do historii. Nowy rząd, nowa generacja polityków, nowa stolica, nowa waluta, nowe tysiąclecie. Tak wiele tych nowości, że trzeba się z nimi obchodzić dość ostrożnie. Tylko dziury w budżecie, rekordowe bezrobocie oraz zatarte mechanizmy w państwie i gospodarce są stare.
Pierwsze wrażenie z dwóch niemieckich tygodni, jakie upłynęły od wyborów 27 września, to zdumiewająco składne i gładkie zawiązanie koalicji socjaldemokratów z - tak zdawałoby się chaotycznymi - Zielonymi. Drugie wrażenie to wyraźna ulga, z jaką Helmut Kohl pożegnał się z władzą. Wygląda na to, jakby "kanclerz zjednoczenia" czuł, że przegra, i reżyserował właśnie takie odejście: w walce, a nie przez stopniowe tracenie władzy - w partii, rządzie i państwie. Dla Kohla jest to odejście efektowne, dla jego chadecji - smętne.
To nie Helmut Kohl był tak świetny, że królował aż przez szesnaście lat. To Niemcy byli zbyt lękliwi i niepewni siebie, by zaryzykować wolną grę demokratyczną i dać szansę nowej, już powojennej formacji pokoleniowej i mentalnej. Siłą Kohla był niemiecki lęk przed ryzykiem, świadomie wybijany w kampanii wyborczej na plakatach CDU: "Bezpieczeństwo przed ryzykiem". Dlatego zwycięstwo Gerharda Schrödera oznacza całkowity przełom i epokową zmianę.
Polityczna Warszawa uwierzywszy, że Helmut Kohl będzie kanclerzem po wszystkie czasy, przegapiła wygraną Gerharda Schrödera. Podczas gdy cały świat gratulował tryumfatorowi w wieczór wyborczy, my zwlekaliśmy. Bill Clinton, Tony Blair, nawet Jacques Chirac byli przed nami, gdy znad Wisły dotarły chłodne powinszowania od... ministra spraw wewnętrznych Janusza Tomaszewskiego. Kiedy w nocy przyszły kanclerz zamykał się ze swymi doradcami, miał już w ręku zaproszenia do Paryża, Londynu, Waszyngtonu i Moskwy. Tylko Warszawa milczała.
Skała runęła. Zwycięstwo socjaldemokratów w wyborach do Bundestagu to więcej niż osobista klęska Helmuta Kohla. To koniec pewnej ery. Mimo wszelkich zasług dla zjednoczenia Niemiec i budowy Unii Europejskiej, mimo ogromnego autorytetu za granicą, popularność kanclerza w Niemczech w ostatnich dwóch latach gasła w oczach.
Tylko plakaty z Gerhardem Schröderem, kilka transparentów przeciw kanclerzowi Helmutowi Kohlowi i podium z olbrzymich rozmiarów logo SPD przypominają, że jesteśmy na zebraniu wyborczym socjaldemokratycznego kandydata na urząd kanclerza Niemiec. Poza tym wszędzie widać Bawarię. Namiot, pod którym najważniejsze jest piwo, precle, golonka, smażona kiełbasa i Leberkase, kawał podsmażanej wątrobianki, bawarski przysmak. Na scenie przygrywa ludowa kapela, w większości żeńska, z rozgrzanymi dmuchaniem w puzony policzkami.
Wyborcy z dawnej NRD dwa razy przyczynili się do zwycięstwa wyborczego CDU/CSU kanclerza Helmuta Kohla. Sondaże wróżą, że w tegorocznych wyborach (27 września) partia Kohla zdoła utrzymać przy sobie nie więcej niż połowę dotychczasowych zwolenników we wschodnich landach zjednoczonych Niemiec.
Zdawałoby się, że Niemcy to już Ameryka. Kampania wyborcza toczy się niemal wyłącznie wokół osób, a nie treści. Jednak Niemcy to nie Ameryka i niemiecka przeszłość nieoczekiwanie wybuchła również w kampanii wyborczej: czy przerwać budowę monumentalnego pomnika ofiar Holocaustu, a w zamian za to odbudować zamek Hohenzollernów?