Niedawno Niemcy świętowały dziesięciolecie zjednoczenia. Rzadko jednak z tej okazji poddawano analizie ekonomicznej koszty integracji. Są one ogromne. Ocenia się, że wyrównanie poziomu rozwoju gospodarczego obu części Niemiec wiązać się będzie w sumie z nakładami rzędu 2,3 biliona marek – czyli ok. 290 tys. na mieszkańca dawnej NRD.
Prusy znów wróciły do łask. Dawne królestwo, uważane za kolebkę militaryzmu, jest wysławiane w całych Niemczech jako model państwa przyszłości. Nawet „Bild”, zazwyczaj bardziej zainteresowany życiem seksualnym Michaela Douglasa niż Fryderyka Wielkiego, śpiewa hymny pochwalne na cześć cnót pruskich takich jak uczciwość, skromność, tolerancja i lojalność.
W Niemczech – jak za Bismarcka – toczy się nowy „Kulturkampf”, dyskusja, jaką kulturę należałoby narzucić zamieszkującym Niemcy milionom obcokrajowców jako obowiązującą wszystkich „kulturę przewodnią”. Chadecja, wciąż jeszcze mocno osłabiona przez aferę Helmuta Kohla, znalazła temat, którym chce przycisnąć Gerharda Schrödera do muru: brak patriotyzmu i zachwiany stosunek do narodu i ojczyzny.
Przypadek zdarzył, że tego dnia przeszłość tak wyraźnie zespoliła się z przyszłością. Już od wielu miesięcy Gerhard Schröder miał w swym kalendarzu zapisaną grudniową wizytę w Polsce z okazji 30-lecia podpisania układu PRL-RFN. Ponieważ szczyt w Nicei został wyznaczony na 7 grudnia, więc wizyta w Warszawie została przyspieszona o jeden dzień. Kanclerz poleciał do Nicei przez Warszawę, rysując na europejskim niebie trójkąt weimarski.
Willy Brandt klęczący 7 grudnia 1970 r. w Warszawie to w Europie jedna z najbardziej poruszających politycznych ikon XX wieku. Nie ma dobitniejszego symbolu powojennych zmian w Niemczech niż ten chrześcijański gest pokory niemieckiego kanclerza w stolicy państwa, które w 1939 r. zostało napadnięte i zdruzgotane przez hitlerowską Rzeszę. Kanclerz ukląkł przed pomnikiem Bohaterów Getta tego samego dnia, w którym w imieniu Republiki Federalnej podpisywał układ uznający granicę na Odrze i Nysie, a tym samym stratę na rzecz Polski jednej piątej przedwojennego terytorium Niemiec.
Rząd niemiecki rozważa delegalizację prawicowo-ekstremistycznej partii NPD. Wśród polityków trwa zażarta dyskusja, a społeczeństwo zastanawia się, jakie odniesie z tego korzyści.
Kiedy Niemcy tak naprawdę wyśliznęły się Rosji? Gdy 9 listopada 1989 r. padł mur berliński? Gdy kanclerz Kohl w czerwcu 1990 r. przekonał sekretarza generalnego Gorbaczowa za 35 mld marek, że zjednoczone Niemcy będą lepszym partnerem dla ZSRR pozostając w NATO? A może w czasie lipcowych rozmów 2 plus 4, gdy delegacja radziecka już mogła tylko robić dobrą minę do złej gry? I kto naprawdę może nazywać się ojcem zjednoczonych Niemiec? Kohl? Gorbaczow? Opozycja w NRD?
Przybysz z Polski zwiedzający wystawę „Samizdat” w berlińskiej Akademii Sztuk może czuć się dowartościowany. Polskie eksponaty są nie tylko ilościowo, ale i jakościowo najbardziej imponujące. Biuletyny, pisma, książki, całe serie wydawnicze, a wreszcie i ogromny dorobek legalnej i zdelegalizowanej Solidarności pokazuje nie tylko siłę drugiego obiegu w Polsce, ale siłę kryjącego się za nim ruchu protestu.
Serbołużyczanie są mniejszością, która nie ma państwa, do którego mogłaby wracać wspomnieniami, tęsknić, a w razie czego uciec. Zawsze byli skazani na życie wśród niemieckiej większości. Tak było w państwie pruskim, w III Rzeszy, w NRD, tak jest dzisiaj, w zjednoczonych Niemczech. – Praktyka pokazuje, że właściwie obojętne jest, czy państwo pomaga Łużyczanom, czy ich uciska – mówi dyrektor Instytutu Serbskiego w Budziszynie prof. Dietrich Scholze. – Efektem za każdym razem jest i tak coraz szybsza asymilacja. Jeśli utrzyma się tempo, w którym spada liczba Serbołużyczan, to za czterdzieści lat między Budziszynem a Chociebużem pozostaną tylko hobbyści uczący się martwego od dawna języka.