Charakterystyczną cechą niemieckiej polityki zagranicznej jest jej ciągłość od 1949 r. Jak będzie teraz, kiedy zmienił się nie tylko rząd, ale i świat wokół?
Angela Merkel to fenomen niemieckiej sceny politycznej. Nic nie wskazywało na to, że rozwiedziona i ponownie zamężna bezdzietna ewangeliczka z NRD zrobi tak zawrotną karierę w konserwatywnej CDU. Ani tym bardziej, że zostanie pierwszą w historii Niemiec kobietą-kanclerzem.
Niemcy roku 2005 to kraj wewnętrznie popękany i pozbawiony kompasu. Dwa zdjęcia na pierwszych stronach gazet – dwoje konkurencyjnych tryumfatorów, Angela Merkel i Gerhard Schröder, z prawie równym wynikiem wyborczym – najlepiej oddają niemiecką schizofrenię.
Gdy hitlerowcy dochodzili do władzy, zapowiadali, że oczyszczą Niemcy z liberalnej zgnilizny. Życiem rządzić miała zasada: „Ty jesteś niczym, twój naród jest wszystkim”. Państwo rozciągało kontrolę nawet na zachowania seksualne.
Socjaldemokraci bronią przegranej sprawy. Zieloni i liberałowie są niemal nieobecni. Chadecy kłócą się między sobą o przyszły podział łupów. A wszyscy jak zaczarowani patrzą na notowania nowej Partii Lewicy, która psuje prognozy i budzi obawy, że – podobnie jak w 2002 r. – wrześniowe wybory do Bundestagu rozstrzygnie była NRD.
Spotkanie w Kolonii było jak pierwsza randka; trochę udane, trochę nie
Francji zagroził przystojny polski hydraulik, natomiast jego rolę w Niemczech przejął polski rzeźnik. To nim, jako podbierającym pracę, straszy się miejscowych.
Benedykt XVI jest gwiazdą Światowych Dni Młodzieży w Kolonii. Ale czy również w swojej trudnej, bardzo laickiej ojczyźnie?
Za naszą zachodnią granicą coraz ciszej mówi się o Angeli Merkel jako przyszłej żelaznej kanclerzycy, a coraz głośniej o wielkiej koalicji chadeków z socjaldemokratami.