Niedaleko od Pekinu, na ściśle strzeżonym lotnisku wojskowym, od kilku miesięcy stoi unieruchomiony w hangarze nowiutki Boeing 767-300ER, pierwotnie przeznaczony dla przewodniczącego ChRL Jiang Zemina jako państwowy samolot nr 1. Całe luksusowe wnętrze, zainstalowane kosztem dodatkowych 10 mln dol. (sama maszyna kosztowała 120 mln), jest dosłownie wyprute i wybebeszone, łącznie z rozkładanymi do pozycji leżącej fotelami przydatnymi na dalekich trasach, całą tapicerką, systemem łączności i nawigacji, 49-kanałową telewizją satelitarną, listwami, obramowaniami, podłogą, a nawet umywalkami i sedesami.
Stare chińskie porzekadło głosi, że wstając rano nie wiemy, co się wydarzy wieczorem. 32-letni pilot chińskich sił powietrznych podpułkownik Wang Wei podczas odprawy przed rutynowym lotem patrolowym wzdłuż południowego wybrzeża ChRL 1 kwietnia 2001 r. nie przypuszczał, że będzie to jego ostatni lot, a tym bardziej nie mógł nawet zakładać, że z dnia na dzień zostanie pośmiertnie ogłoszony bohaterem.
Spór o samolot na wyspie Hainan nie zakończył się po zwolnieniu amerykańskich pilotów. Kością niezgody pozostaje maszyna EP-3E Aries II oraz interpretacja incydentu. Pekin nadal obciąża Amerykanów winą za powietrzną kolizję, Waszyngton oskarża chińskiego pilota o brawurę. Jednak prezydent Bush wyciszył twardogłowych w Pentagonie, wysłał do akcji Colina Powella i listem z półprzeprosinami pozwolił Chińczykom zachować twarz i udawać, że imperialistyczny hegemon przyznał się do winy za to, czego nie zrobił.
Trwa amerykańsko-chiński konflikt spowodowany przechwyceniem przez chińskie myśliwce samolotu zwiadowczego USA. Może on mieć nieoczekiwane konsekwencje dyplomatyczne, a nawet polityczne. Dlaczego Amerykanie wysłali maszynę z 24-osobową załogą w tę ryzykowną misję?
Gdy Chiny jeszcze nie otrząsnęły się z szoku rewolucji kulturalnej i wciąż żyły w siermiężnej prostocie i biedzie, Deng Xiaoping rzucił hasło modernizacji kraju. Podczas jednej z licznych podróży inspekcyjnych po kraju zaapelował do Chińczyków: bogaćcie się (fu qilai), ponieważ „bieda to nie socjalizm, a tym bardziej nie komunizm”. Hasło padło na bardzo podatny grunt. Niemal znikąd zaczęły wyrastać fortuny.
Budynek sądu w portowym mieście Xiamen w prowincji Fujian od kilku dni przypomina oblężoną twierdzę. Ulice zostały obstawione przez policję i służbę bezpieczeństwa. Dobrani rzecznicy, podobnie jak pieczołowicie wyselekcjonowani przedstawiciele mediów (agencja Xinhua, centralna TV i główny dziennik partyjny „Renmin Ribao”), otrzymali polecenie przemawiania jednym głosem, a zwłaszcza niewdawania się w jakiekolwiek spekulacje.
Amerykański minister obrony William Cohen przyjechał do Jerozolimy spięty, wyjechał oburzony. Prezydent Jang Zemin przyjechał i wyjechał uśmiechnięty od ucha do ucha. Jak na razie, wbrew amerykańskim żądaniom, Izrael postanowił sprzedać Chińczykom samoloty Falcon, wyposażone w najnowocześniejszy sprzęt radarowy. Transakcja ta, wartości dwóch miliardów dolarów, jest ukoronowaniem tajnych porozumień zapoczątkowanych przed piętnastu laty.
Stany Zjednoczone i Europa stoją w obliczu wyzwań nowej generacji. By je podjąć, Ameryka powinna zacząć od współdziałania ze swymi demokratycznymi partnerami i sojusznikami. Najbardziej naturalnymi są demokracje europejskie. Tymczasem niektórzy Europejczycy wciąż promują jedność starego kontynentu jako przeciwwagę względem Stanów Zjednoczonych. Jak na ironię taki punkt widzenia ujawnia brak zaufania w zdolność Europy do wniesienia wkładu w sprawy światowe.
Wieści z owianego mistyczną aurą Dachu Świata to smaczny kąsek dla mediów. Odkąd dalajlama dostał pokojową Nagrodę Nobla, a Hollywood nawrócił się na buddyzm tybetański, zainteresowanie tym krajem wielkości Europy Zachodniej wyszło z getta cyganerii artystycznej i intelektualnej. Zataczająca coraz szersze kręgi kampania na rzecz wolnego Tybetu spędza sen z powiek politykom nie tylko w Pekinie i Delhi. Teraz mają nowy kłopot: himalajską odyseję młodziutkiego mnicha Urdzien Trinleja. Ale jej sens bynajmniej nie jest jasny.