Zmarł Jerry Lee Lewis – wielka gwiazda wśród rockandrollowych pianistów i wieczny grzesznik wśród fundamentalistów religijnych.
„Elvis”, historia kariery najsłynniejszego w dziejach piosenkarza rock’n’rollowego opowiadana z perspektywy jego menedżera, „Pułkownika” Toma Parkera, wpisuje się w tendencję ugrzeczniania wizerunków gwiazd.
Jeżeli komuś z miłośników muzyki rozrywkowej wydaje się, że wszystkie nagrania jego ulubieńca zostały już opublikowane, skatalogowane i wydane, to zawsze będzie zaskoczony czymś nowym.
Mam wrażenie, że Danzig zrobił tą płytą przyjemność raczej sobie niż fanom muzyki.
Gdyby żył, 8 stycznia Elvis Presley obchodziłby swoje 84. urodziny.
To, co teraz Państwo czytają, jest opisem wydawnictwa rewelacyjnego, ale już niedostępnego.
Każda okazja jest dobra, by przypomnieć światu dorobek króla rock and rolla.
A jednak Elvis żyje!
Istnieje świat, w którym pierwszych piętnaście egzemplarzy „Białego albumu” Beatlesów kosztuje 60 tys. funtów każdy. W cieniu wielkich sieci sprzedających hurtowo najnowsze przeboje funkcjonuje winylowy drugi obieg, w którym nie tyle się handluje, co po prostu żyje. Wzorem zachodniej Europy, pojawiają się w Polsce sklepiki, gdzie można odnaleźć stare płyty, ich dźwięk i zapach.
Jeśli Elvis Presley naprawdę nie żyje, to kto wczoraj w południe śpiewał „Love Me” w łódzkim bloku? Kto kojącym głosem zapewniał ochroniarza z Poznania, że „That’s All Right?” Kto przemierza pabianickie ulice Fordem Thunderbirdem, rocznik 1973?