Ormianie nie mają szczęścia do geografii. A zajęcie Górskiego Karabachu przez Azerbejdżan może się okazać ich największą klęską od czasów ludobójstwa z lat 1915–17.
Z Górskiego Karabachu, zwanego przez Ormian Arcachem, uciekli prawie wszyscy ormiańscy mieszkańcy.
1 stycznia 2024 r. przestanie istnieć państwo, które nigdy na dobre nie zaistniało. Dziesiątki tysięcy mieszkańców Republiki Arcach boi się ludobójstwa, masowo opuszcza Górny Karabach.
Spora część ze 120 tys. mieszkających w Karabachu Ormian woli się nie przekonywać, co szykuje im Azerbejdżan. Właśnie odbił separatystyczny region i wprowadza swoje porządki.
Wrześniowe walki, w których zginęło kilkadziesiąt osób, a kilkaset zostało rannych, toczyły się przy apatii kontyngentu rosyjskich sił pokojowych.
Karabachscy Ormianie przystali na zawieszenie broni, obiecali oddać uzbrojenie i przystąpić do rozmów o reintegracji separatystycznego regionu z Azerbejdżanem. Taki obrót spraw będzie punktem zwrotnym przede wszystkim dla Armenii.
Kaukaz od wieków jest w geopolitycznej strefie zgniotu – imperia często się tam zderzały, więc polityka jest jak jazda na rowerze, trzeba cały czas pedałować, by nie stanąć i nie upaść.
Putin jest rozkojarzony, a w przestrzeni poradzieckiej pojawia się próżnia, sprzyjająca wznawianiu przewlekłych konfliktów.
Okoliczności zdają się sprzyjać Azerbejdżanowi. Polityka na Kaukazie toczy się pod dyktando mocarstw, przede wszystkim tych najbliższych Rosji, patronki Armenii, i Turcji sprzymierzonej z drugą stroną konfliktu.
Zarost może być kwestią mody lub lenistwa. Ale bywa też sprawą życia i śmierci. Ta religijno-polityczna walka trwa w najlepsze, ale gdy spojrzeć na cały świat muzułmański, to po epoce brody chyba właśnie rozpoczyna się era wąsów.