Na dachach wieżowców dawno już zadomowiły się sokoły. Co i rusz słychać doniesienia, że jakiś łoś przeszedł przez jezdnię na pasach albo, co gorsza, nie na pasach. Dziki wpychają ryjki do śmietników lub zżerają kaszę mannę, którą babcie sypią gołębiom. Administracja osiedla krzyczy na babcie i przestrzega pozostałych mieszkańców, by nie dokarmiać niczego, bo wychodząc z budynku można się zderzyć nie z pijanym panem X, ale z dzikiem, co podobno gorsze. Sarny kopią. Lisy gryzą. Strach.
Dla nabrania dystansu do tego typu zjawisk przydaje się doświadczenie pozaeuropejskie, a konkretnie kanadyjskie.
Tu, przez milionowe ponad miasto płynie rzeka, a jej szeroka dolina, zostawiona w stanie naturalnym, porośnięta jest lasem. Zdarza się, że do „miejskiego lasu” zawędrują stworzenia z innych lasów, zaś część zwierząt zamieszkuje te okolice już na stałe. Zdarza się również, że wychylą się z zarośli, by zwiedzić ludzkie sąsiedztwo. Za takimi wyprawami szczególnie przepadają kojoty. Ciągle słyszę, że zaatakowały komuś pieska. Można nawet wykupić ubezpieczenie pieska od kojota, co oczywiście nie znaczy, że kojot się zastosuje i zostawi pieska w spokoju, ale jak go porwie, towarzystwo ubezpieczeniowe wynagrodzi straty. Wprawdzie tylko raz widziałam coś, co wyglądało jak żółta smuga przelatująca przez starannie utrzymany trawnik na rondzie i miało dziwne proporcje, takie raczej mało psie, ale ponieważ lubię chodzić na długie spacery, również po lesie, zaniepokojona, zapytałam znajomego lokalsa, co mam zrobić, gdy się na jakiegoś agresywnego kojota natknę. Odparł tonem oczywistym: po prostu zachowuj się tak, jakbyś spotkała niedźwiedzia. ???!!! Z mojej reakcji wywnioskował, że ludzie z Europy to kompletni ignoranci. Tonem cierpliwym wyjaśnił, że mam takiego kojota, ewentualnie czarnego niedźwiedzia, odstraszać – rozkładając ramiona, udawać, że jestem większa niż w rzeczywistości, krzyczeć (to chyba przyszłoby bez trudu), tupać itp.