Artysta długodystansowy
Andrzej Fogtt, malarz i rzeźbiarz, obchodzi 50-lecie pracy twórczej
Słowo „sukces” nie budzi w nim większych emocji. Podchodzi do niego z dystansem. Początki miał wymarzone: w 1981 roku indywidualna wystawa w najbardziej prestiżowej wtedy w Polsce Galerii „Zapiecek”, a w 1984 propozycja reprezentowania Polski na 41. Biennale Sztuki w Wenecji. Tam Pawilon Polski odnosi wielki sukces – wyrazy uznania od organizatorów, specjalne gratulacje od papieża Jana Pawła II, tekst cenionej w środowisku Bożeny Kowalskiej w legendarnym czasopiśmie „Projekt”.
Kiedy wydaje się, że to start do świetnej kariery, pada cios, po którym niejeden już by się nie podniósł. A jednak. Andrzej Fogtt po dwudziestoletniej środowiskowej banicji powraca – i to na tyle mocno, że w 2009 roku odznaczony zostaje Brązowym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Wystawia w Polsce, Europie, Stanach Zjednoczonych.
A więc sukces, przyzna Pan.
Dla mnie sukcesem jest to, że każdego dnia mam dość ciekawości, entuzjazmu, determinacji, by chcieć coś intelektualnie dźwignąć. Sztuka wiele ma wspólnego z nauką, niewiele z chwilowym kaprysem. Od lat fascynuje mnie to, jak mało wiemy o możliwościach ludzkiego umysłu.
Często słyszał Pan i słyszy: „To niemożliwe”?
Skąd pani wie? (śmiech) Pierwsze gromkie usłyszałem, gdy chciałem zrealizować „Wieżę Jedności”, ponad 300-metrową konstrukcję architektoniczną, inspirowaną postacią kobiety. W 1993 roku pragnąłem, by stanęła w Warszawie na Wiśle, detronizując Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina. Ale musiałem udowodnić, że stworzę ją jako obiekt użytkowy. Wbrew wieszczącym niepowodzenie udało się. Miała symbolicznie scalić lewo- i prawobrzeżną Warszawę, wschód z zachodem Europy.