Zaczęliśmy spacer po Gdańsku od kolebki Solidarności.
Zwiedziliśmy Europejskie Centrum Solidarności, którego bryła z rdzawej blachy corten i z pochylonymi ścianami wygląda jak kadłuby statków, które kiedyś powstawały w stoczni. Na pewno jego wielka przestrzeń robi wrażenie, tak jak wystawa, ale mam odczucie, że ECS jest przeskalowane. Jak we współczesnych kościołach, które są za duże – tutaj też trochę gubią się ideały. Ideały, które przyświecały Solidarności. Oddolny, tworzony przez robotników ruch w tych monumentalnych wnętrzach przemienia się w jakiś kult. Ale podoba mi się zielony dach, z którego można podziwiać rozległe tereny dawnej stoczni, a także roślinność przenikającą do wnętrz. W zimowym ogrodzie rosną m.in. drzewa czarnej oliwki, posadzone w specjalnie zaprojektowanych donicach. Zieleń zmiękcza surowość tego gmachu i trochę go uczłowiecza.
Spacerując po okolicy, doszliśmy do 100czni oraz na ulicę Elektryków – to zagłębie knajp i przemysłów kreatywnych w anturażu starych hal stoczniowych.
To miejsce mnie zachwyciło swoją szczerością i prawdą historyczną. Na każdym kroku czuć tam dawnego ducha stoczni. Nie trzeba było wielkich inwestycji – wystarczyło wstawić food trucki czy kontenery morskie, dodać leżaki w cieniu dźwigów portowych, by powstało miejsce atrakcyjne zarówno dla lokalsów, jak i turystów.
Taka architektura bez architekta.
To mądry i niskobudżetowy recykling architektury. Wyburzanie i stawianie nowych obiektów lub zbytnie udoskonalanie starych hal wiąże się przecież z dużym śladem węglowym, a efekt wcale nie bywa lepszy. Wolę taką surową stocznię niż cukierkowe rewitalizacje warszawskie typu Fabryka Norblina czy Elektrownia Powiśle.