Biorę się za tekst o drzewach, patrząc na te za oknem. Kiedy w latach 80. moi teściowie kupili tę działkę, było tu pole. Dziś, dzięki ich zapałowi, rosną tu nawet 30-metrowe świerki, brzozy i egzotyczne eksperymenty paulownie – diabelskie nasienie, które wystrzeliło w górę, zacieniając dom liśćmi wielkości kawiarnianych parasoli. Miły temat sąsiedzkich pogaduszek o przydomowej przestrzeni. Zwykle. Bo przynajmniej moje refleksje na temat drzew na tym się nie kończą.
Coś się zmienia. Drzewa to już nie tylko dekoracja, opał czy pień do przywiązania hamaka. Coraz częściej postrzegamy je jako integralną część wielkiej całości. Coraz częściej też sami siebie w niej umiejscawiamy, i to nie na szczycie piramidy, nie w pozycji „czyniących sobie ziemię poddaną”. Nagle my, przeciętni zjadacze chleba, nie tylko lewackie oszołomy czy newage’owe freaki zaczęliśmy siebie umiejscawiać wewnątrz złożonej mapy zależności.
Trudno dziś znaleźć kawałek krajobrazu, którego byśmy nie ukształtowali gospodarką leśną, rolnictwem czy budową infrastruktury. Mieszany las za moim domem nieźle udaje naturalne środowisko, ale jest efektem przedwojennych nasadzeń, które Lasy Państwowe kontynuują do dziś. Dominują w nim sosny i buki. Jedne sadzone, bo może być sucho, a drugie, bo może być mokro. Między tę binarną logikę „wdarły się” wszędobylskie brzozy. Zapuszczone kanały melioracyjne powoli stają się zaczątkami mokradeł, lądują w nich zwalane wiatrem i starością pnie. Ten las jest jednak dość ubogi: nie ma w nim krzaków ani zróżnicowanej ściółki, tylko dywan z gnijących bukowych liści. Biegają w nim sarny i dziki, ale nie wilki, bo te wystrzelaliśmy na amen w latach 50.
Mapa zależności poszerza się i dogęszcza, a wielu wciąż stawia człowieka na jej środku.