Masowy plakat artystyczny umarł, ale sława i ceny jego klasyków z lat 50. i 60. rosną w zawrotnym tempie. Polska szkoła plakatu zachwyca metaforą, lapidarnością i estetyczną klasą, a socrealistyczny plakat Wojciecha Fangora z 1955 r., sprzedany w lutym na aukcji za 121 tys. zł, daje większe przebicia niż inwestycja w bitcoina.
Wszystko zaczęło się w roku 1948, kiedy Henryk Tomaszewski dostał pięć nagród na Międzynarodowej Wystawie Plakatu Filmowego w Wiedniu. Nagrodzone zostały: „Ludzie bez skrzydeł”, „Baryłeczka”, „Obywatel Kane”, „Niepotrzebni mogą odejść” i „Symfonia pastoralna”. Koledzy Tomaszewskiego nie mogli uwierzyć – międzynarodowe nagrody za plakat? Przecież to medium czysto reklamowe, do zachwalania papierosów, kawy i proszku do prania, albo do politycznej propagandy. Raczej ilustrujące, dosłowne, nie metaforyczne.
Tomaszewski pokazał, że można inaczej, traktując plakat jak obraz, przestrzeń artystycznej wypowiedzi. W jednym szeregu z nim stanęli Eryk Lipiński, Jan Lenica, Tadeusz Trepkowski, później Józef Mroszczak, poeci obrazu, którzy niczego nie chcieli ilustrować. Pragnęli mówić o filmie, przedstawieniu teatralnym czy koncercie po swojemu – formą, kolorem, literą. W polskich plakatach, inaczej niż na Zachodzie, nie pojawiały się fotosy gwiazd, bo po prostu były niedostępne. Czym więc mogli zatrzymać uwagę widza? Przekazując istotę wydarzenia w jak najbardziej lapidarnej i zaskakującej formie plastycznej.
W czasach PRL-u polskie miasta były szare, puste, bez szyldów i reklam. Ikonosfera ulicy była bardzo uboga. Ludzie nie spędzali całych dni z nosem w Instagramie, nie byli zmęczeni natłokiem obrazów, jak teraz.