Ponoć kiedyś nie byłeś fanem Wrocławia?
W latach 90. – to był dla tego miasta niezbyt dobry czas. Królowała wtedy krzykliwa, tandetna architektura, Wrocław stał się niezaprzeczalnie polską stolicą postmoderny. Mam z nią problem, podobnie jak z modą tamtych czasów, kiedy na ulicach dominowały neonowe kolory czy dziwne kroje.
Np. krótkie męskie koszulki odsłaniające brzuch.
Mało kto w tym dobrze wyglądał. I podobnie jest z budynkami – te modne, postmodernistyczne obiekty, z lustrzanymi fasadami i stolarką okienną w mocnych kolorach szybko i bardzo źle się zestarzały. Tak to jest, kiedy architekci gonią za modą, a przecież budynki zostają z nami dłużej niż ubrania podlegające sezonowym trendom.
Z czasem jednak przekonałeś się do Wrocławia.
W zasadzie wiążą się z nim same dobre wspomnienia. Pierwsze dotyczy odbytych tu trzytygodniowych praktyk rysunkowych, to było na pierwszym lub drugim roku studiów architektonicznych [na Politechnice Śląskiej w Gliwicach – przyp. red.]. W ciągu dnia siedzieliśmy na ulicach, placach i szkicowaliśmy historyczne budynki oraz detale, a wieczorem, jak to studenci, balowaliśmy. Codziennie rano jadłem placki ziemniaczane w śmietanie, bo tylko na to miałem kasę (śmiech). Zobaczyłem wtedy, że Wrocław jest fajnym miejscem do życia, wielkomiejskim, różnorodnym. Ale postmoderną się wówczas brzydziłem – zresztą nie mogłem inaczej, nasza gliwicka uczelnia była przecież ostoją modernizmu, wszystkie historyzmy były u nas zawsze źle widziane.
Jednak sam kazałeś się nam zatrzymać przy Wybrzeżu Wyspiańskim, obok kolorowej kamienicy z lat 90. To był swego czasu głośny budynek projektu Wojciecha Jarząbka.
Bo ona tam dobrze „siedzi”.