1.
Co do pochodzenia herbaty, konkurują dwie wersje. Według pierwszej do Bostonu w stanie Massachusetts przypłynęła prosto z Chin. Kompania Wschodnioindyjska prowadziła tam rozległe interesy, a herbata była często dodatkiem do handlu opium. Nazywała się Bohea, rosła wyłącznie na zboczach niewysokich, ale stromych gór Wuyi, na południowym wschodzie kraju.
Według drugiej wersji skrzynie wraz z zawartością pochodziły ze składów najstarszej brytyjskiej firmy herbacianej Davison, Newman&Co., co by oznaczało, że do Bostonu dotarła mieszanka liści z Cejlonu i z indyjskiego regionu Dardżyling. Warzony z niej napój ma słodki aromat i zapadający w pamięć rześki smak. (Nie zdążyli się o tym przekonać XVIII-wieczni mieszkańcy Bostonu, ale bez problemu mogą to zrobić mieszkańcy Polski z 2022 r.; firma Davison, Newman&Co. pod zmienioną nazwą działa nadal i wspomnianą herbatę sprzedaje jako Boston Harbour Tea za jedyne 12,5 dol. od opakowania z 75 saszetkami, plus koszty przesyłki).
2.
Bostończycy nie poznali jej smaku, ale, jak zapisał naoczny świadek tamtych wydarzeń Thomas Melvill, „napełniła bostoński port zapachem rewolucji”. Jej rewolucyjność polegała na tym, że zjednoczyła kolonistów, choć wcześniej wyznaczała najgłębszą linię podziału – na wygranych i przegranych. Dla bogatych mieszkańców tego najważniejszego wówczas portu Ameryki, głównie handlarzy i wielorybników, była symbolem łączności z cywilizacją, z Brytanią. Rytuały, stroje i naczynia związane z piciem herbaty miały przypominać kolonistom, skąd przypłynęli, i oddzielać ich od pospólstwa, które – choć przybyło do Ameryki tą samą drogą – piło ją na stojąco, w drewnianych kubkach i – co najgorsze – łapczywie.
Mniej zasobna część mieszkańców Bostonu od początku odnosiła się do herbaty z dystansem.