Luksus z drugiego obiegu. Kiedy zaczynała się dekada Gierka, trendsetterami luksusu byli cinkciarze (nielegalni handlarze walutami) i prostytutki z orbisowskich hoteli, w których mieszkali zachodni turyści. Przedstawiciele ówczesnego półświatka jako jedyni mieli bliski kontakt z wielkim światem. Wszyscy chcieli wyglądać tak jak oni.
Skórzaną kurtkę, kozaki za kolana czy jeansy można było nabyć „drogą kupna”, ale przecież nie w handlu uspołecznionym. Np. w stolicy po modne, bo zachodnie, ciuchy trzeba się było wybrać na bazar do Rembertowa pod Warszawą albo do któregoś z dość licznych wtedy komisów. Największy wybór oferowały te przy ul. Brackiej, w pobliżu cedetu (Centralnego Domu Towarowego, obecnie Smyka). Wstawiali je tam marynarze albo sportowcy z kadry narodowej, dla pozostałych żelazna kurtyna wtedy jeszcze pozostawała zamknięta. Dane oddającego towar do komisu były spisywane z dowodu osobistego, zbyt częste dostawy były więc ryzykowne. Dostawcą z pewnością zainteresowałaby się milicja oraz urząd skarbowy, co groziło domiarem, czyli ogromną karą finansową. To wtedy już pojawiły się pierwsze słupy, czyli osoby podstawione.
Były bokser do tej pory wspomina swój pierwszy interes życia, jaki zrobił na włoskich płaszczach ortalionowych. Szyto je z cieniutkiego, nieprzemakalnego tworzywa, a ich największą biznesową zaletą było to, że do jednej walizki można było upchnąć kilkadziesiąt. Kto nie miał wtedy ortalionu, ten się nie liczył. Szeleściły przy każdym kroku. Bardzo byliśmy spragnieni luksusu, takiego, jakim go sobie wyobrażaliśmy. Ówczesne zarobki świeżo upieczonego magistra niewiele przekraczały tysiąc złotych, szetland, czyli pulower z szetlandzkiej wełny, kosztował półtora tysiąca. Po ortalionie i jeansach – niezbędny.