Pomocnik Historyczny

Latyno-Polacy

Latyno-Polacy. Co robili w Ameryce Południowej?

Bitwa na San Domingo, z udziałem Legionów Polskich (Jana Henryka Dąbrowskiego); obraz Januarego Suchodolskiego z XIX w. Bitwa na San Domingo, z udziałem Legionów Polskich (Jana Henryka Dąbrowskiego); obraz Januarego Suchodolskiego z XIX w. East News
Po odkrywcach i kolonizatorach, Hiszpanach i Portugalczykach, na tereny Ameryki Łacińskiej docierali i ją zasiedlali Anglicy, Francuzi, Holendrzy, Włosi. Dopiero masowy ruch osadniczy przyciągnął na te ziemie miliony osób z całej Europy, w tym niemało Polaków.
Ignacy Domeyko ok. 1880 r.East News Ignacy Domeyko ok. 1880 r.
Strona tytułowa jego relacji z wyprawy do Chile; wyd. 1860 r.Polona Strona tytułowa jego relacji z wyprawy do Chile; wyd. 1860 r.
Wiadukt kolejowy nad kanionem na linii zaprojektowanej i budowanej przez inż. Ernesta Malinowskiego; La Oroya, Peru, ok. 1920 r.Getty Images Wiadukt kolejowy nad kanionem na linii zaprojektowanej i budowanej przez inż. Ernesta Malinowskiego; La Oroya, Peru, ok. 1920 r.
Ernest Malinowski na zdjęciu zrobionym w Limie, 1886 r.Polona Ernest Malinowski na zdjęciu zrobionym w Limie, 1886 r.
Polski kościół Najświętszego Serca Jezusowego w osadzie Gobernador Lanusse (gmina Wanda, prowincja Misiones), Argentyna, 1946 r.Biblioteka Polska im. Ignacego Domeyki w Buenos Aires Polski kościół Najświętszego Serca Jezusowego w osadzie Gobernador Lanusse (gmina Wanda, prowincja Misiones), Argentyna, 1946 r.
Pierwsze budynki polskiej kolonii Morska Wola (stan Parana), Brazylia, 1935-37 r.Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie Pierwsze budynki polskiej kolonii Morska Wola (stan Parana), Brazylia, 1935-37 r.
Członkowie Komitetu Niesienia Pomocy Ofiarom Wojny z darami dla Polaków walczących na frontach II wojny światowej, Buenos Aires, Argentyna, lata 40.Biblioteka Polska im. Ignacego Domeyki w Buenos Aires /Polityka Członkowie Komitetu Niesienia Pomocy Ofiarom Wojny z darami dla Polaków walczących na frontach II wojny światowej, Buenos Aires, Argentyna, lata 40.
Zaproszenie na koncert z okazji rocznicy Konstytucji 3 maja, organizowany przez Stowarzyszenie Polsko-Brazylijskie im. Tadeusza Kościuszki, 1934 r.Polona Zaproszenie na koncert z okazji rocznicy Konstytucji 3 maja, organizowany przez Stowarzyszenie Polsko-Brazylijskie im. Tadeusza Kościuszki, 1934 r.
Witold Gombrowicz, 1960 r.Forum Witold Gombrowicz, 1960 r.
Sławomir Mrożek, 1966 r.East News Sławomir Mrożek, 1966 r.
Florian Czarnyszewicz, 1963 r.AN Florian Czarnyszewicz, 1963 r.
Teodor Parnicki, 1978 r.Forum Teodor Parnicki, 1978 r.

Jednostki. Z dość oczywistych przyczyn Polacy nie odegrali właściwie żadnej roli w okresie odkryć geograficznych, a potem podboju i kolonizacji Nowego Świata. Rodzima arystokracja kierowała swoje terytorialne ambicje raczej na wschód. Spekuluje się, że zapewne gdańscy kupcy pływali przez Atlantyk w celach handlowych – tyle że nie pozostawili żadnych świadectw. Dość znaną postacią jest Krzysztof Arciszewski, który w latach 30. XVII w. trafił na holenderskiej służbie do Brazylii, tocząc tam walki przeciwko Portugalczykom i Hiszpanom. Odniósł istotne sukcesy militarne, ale także pozostawił po sobie interesujące zapiski, które wprawdzie przepadły, ale zachowały się fragmenty cytowane przez innych. Generał był jednak wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Ta polska nieobecność w tak ważnym rozdziale dziejów świata najwyraźniej mocno niektórym patriotom doskwierała – tak bowiem można chyba tłumaczyć oszałamiającą karierę Jana z Kolna, polskiego żeglarza, który rzekomo odkrył Amerykę jeszcze przed Kolumbem. Jego historię nagłośnił Joachim Lelewel, wyczytawszy w pewnym dokumencie wzmiankę na temat niejakiego Johannesa Scolvusa, określonego w łacińskim tekście mianem Polonus. Później wprawdzie okazało się, że to nie tyle Polonus, ile pilotus, a sam Scolvus owszem, istniał, ale był Skandynawem. Dziś legenda polskiego Kolumba nieco przyblakła, choć jedna z centralnych ulic Gdyni nosi jego imię.

Legioniści. Pierwszy bardziej zmasowany napływ Polaków do Ameryki Łacińskiej nastąpił na samym początku XIX w. i miał charakter militarny. W 1802 r. Napoleon Bonaparte wysłał na Saint-Domingue, dziś Haiti, ówczesną perłę w kolonialnej koronie Francji, kontyngent wojskowy, w którego skład weszli polscy legioniści, dotąd służący mu wiernie i z przekonaniem w europejskich kampaniach. Na Starym Kontynencie chwilowo zapanował spokój, natomiast niewolnicza i czarnoskóra ludność z karaibskiej wyspy, zainspirowana ideami nieodległej przecież rewolucji francuskiej, wszczęła – z punktu widzenia Paryża – bunt czy też – jak to postrzegali sami rebelianci – walkę o niepodległość.

Szacuje się, że na wyspie wylądowało dobrze ponad 5 tys. Polaków; zdecydowana większość poniosła śmierć. Tak wielkie straty nie wynikały tylko z wojennych działań: po trudach podróży żołnierze, bez czasu na aklimatyzację w tropikach, przechodzili krótkie szkolenie i marli jak muchy koszeni żółtą febrą. Walki także zbierały straszne żniwo. Kampania na Haiti to klasyczny przykład starcia regularnej armii, doświadczonej w bojach, ale w zupełnie innych warunkach, z oddziałami partyzanckimi, znacznie słabiej uzbrojonymi, ale doskonale znającymi teren i zdeterminowanymi. Ostatecznie Francja poniosła porażkę, a Haiti stało się drugim po USA niepodległym krajem amerykańskim.

Większość Polaków zginęła, ale kilkuset ocalało i część z nich została na wyspie. To fakt dość zaskakujący: młode haitańskie państwo z definicji pozbywało się wszystkich białych, konstytucja czyniła wyjątek tylko dla Niemców i Polaków właśnie. Stało się to źródłem legendy o masowym przechodzeniu legionistów na stronę przeciwnika, w uznaniu słuszności jego racji – wszak Haitańczycy walczyli o swoją wolność, jak Polacy. W dokumentach z epoki rzeczywiście można znaleźć ślady moralnych wątpliwości legionistów, acz teza o masowych dezercjach wydaje się mało prawdopodobna. Niemniej faktem jest, że część Polaków osiedliła się na wyspie, założyli tu rodziny, a że zasadniczo trzymali się razem, powstawało coś w rodzaju polskich osad, z których najbardziej znaną pozostaje Cazale.

Do dziś podróżnicy, turyści i artyści chętnie powtarzają hasła o haitańskiej Polonii, a czytelnicy ekscytują się zdjęciami czarnoskórych Haitańczyków o niebieskich oczach i polsko brzmiących nazwiskach. Z jednej strony prawda jest taka, że po dwóch stuleciach trudno mówić o polskości potomków legionistów, a badacze tematu wykazali, że większość śladów kulturowych (w języku, architekturze, obyczajach) budzi co najmniej poważne wątpliwości (wyjąwszy kult Matki Boskiej Częstochowskiej, oczywiście przetworzony na modłę voodoo). Z drugiej jednak strony potomkowie legionistów mają i często hołubią świadomość swojej polskości – a pytanie, czy ją zachowali, czy odzyskali, czy może ją w nich obudzono, także pozostaje otwarte. W każdym razie mit szlachetnych legionistów z dalekiej Polski funkcjonuje i w Polsce, i na Haiti – choć zapewne odpowiada na różne społeczne potrzeby: Polacy mogą napawać się dowodem na polskie umiłowanie wolności, Haitańczycy mogą wskazać naród, który już na samym początku historii uznał ich prawo do samostanowienia.

Powstańcy. Pierwsze dwie fale polskiej emigracji – wciąż jeszcze nie masowej, ale już nie stricte indywidualnej – przyniosły dwa nieudane powstania. Przegrani po insurekcji listopadowej i styczniowej rozjeżdżali się po świecie i choć raczej preferowali bliższą im Europę, niektórzy trafiali także do Ameryki Łacińskiej. Mimo że nie było ich wielu, często dane im było odegrać bardzo istotne role w życiu nowych republik: państwa amerykańskie dopiero stawiały pierwsze kroki, po latach kolonialnych zaniedbań do zrobienia było niemal wszystko, więc wykształceni Europejczycy byli w cenie i mieli prawdziwe pole do popisu.

Dziś najżywiej pamięta się dwóch wielkich Polaków tej emigracyjnej fali, których życiorysy wydają się dla owej grupy symptomatyczne. Pierwszy to Ignacy Domeyko, który trafił do Chile na kilkuletni kontrakt. Był wykształconym geologiem i jego zadaniem było prowadzenie zajęć dla młodych Chilijczyków. Polak nie tylko dał się poznać jako wybitny nauczyciel, który połączył teorię z praktyką, a potem zrewolucjonizował uniwersytet w Santiago, zostając z czasem jego wieloletnim rektorem; zasługą Domeyki było także zreformowanie chilijskiego przemysłu wydobywczego, a także prace krajoznawcze: był jednym z pionierów badań nad Araukanią, czyli terenami zamieszkanymi przez Mapuczów, wciąż stawiających opór białym osadnikom.

Drugi to Ernest Malinowski, który wylądował w sąsiednim Peru i odniósł szczególne zasługi na polu inżynierii, przede wszystkim w zakresie budowania dróg kolejowych. Jak wiadomo, sieć komunikacyjna to dla kraju sprawa kluczowa, bez której nie może być mowy o rozwoju, a Peru, podobnie do innych państw andyjskich, jest pod tym względem szczególnie trudne: jak połączyć duże przybrzeżne miasta z górami i leżącą za nimi Amazonią? Malinowski nie dość, że zbudował sporo tras, to jeszcze zasłynął w walce przeciwko hiszpańskiej inwazji.

W obu przypadkach mamy do czynienia z emigracją wyjątkowo udaną: przybysz może rozwinąć w nowym kraju skrzydła, a nowy kraj na tym korzysta i odpłaca wdzięcznością.

Chłopi. Jednak prawdziwie masowy napływ Polaków do Ameryki Łacińskiej przypadł na ostatnią dekadę XIX w., kiedy miała miejsce tzw. brazylijska gorączka. Tym razem za ocean wybrali się ci, którzy dotąd zazwyczaj nigdzie się nie ruszali: chłopi. Migracyjny boom do obu Ameryk tłumaczyć można zasadą podaży i popytu: z jednej strony rozpaczliwie głodni ziemi chłopi, z drugiej – młode państwa dysponujące ogromnymi obszarami, które korzystnie byłoby zaludnić.

Prym pod tym względem wiodły Brazylia i Argentyna, w których proporcja populacji do terytorium uzasadniała konieczność przyciągnięcia osadników z przeludnionej Europy. Do tego jednak dochodził jeszcze już nie tak szlachetny element rasowy. W Brazylii zdecydowanie najliczniejszą grupą byli czarnoskórzy niewolnicy, wyzwoleni dopiero w 1888 r. – miejscowe władze kierowały się więc polityką „wybielania” kraju. W Argentynie z kolei chodziło o wyparcie Indian, wciąż zajmujących znaczne obszary kraju – polityka Buenos Aires w stosunku do miejscowej rdzennej ludności była zasadniczo taka sama jak Waszyngtonu wobec Indian amerykańskich. I z podobnymi skutkami.

Dlatego właśnie oferta obu krajów była całkiem hojna: osadnicy otrzymywali na miejscu za darmo ziemię – działki, jak na polskie standardy, wręcz ogromne – zwolnienie z podatku na pewien czas, ziarno na pierwszy zasiew, a także, rzecz istotna, darmową podróż. Do Ameryki Południowej mogli więc emigrować najbiedniejsi, wystarczyło, że jakoś przedarli się do któregoś z portów załadunkowych – najczęściej Bremy i Hamburga – gdzie otrzymawszy szyfkartę (czyli bilet), mogli się zaokrętować i ruszać do celu.

Chłopi ruszyli masowo. Władze zaborcze próbowały powstrzymać ten exodus, ziemiaństwo wpadało w panikę, bo nie było komu pracować, a publicyści i pisarze produkowali na potęgę pamflety antyemigracyjne, strasząc potworną dolą czekającą na dalekim lądzie – wszystko na nic. Chłopi, w większości niepiśmienni przecież, nie mieli pojęcia, gdzie leżą Brazylia i Argentyna, powtarzali za to najróżniejsze bajki o krainie mlekiem i miodem płynącej, ale mimo że konfrontacja z rzeczywistością często okazywała się brutalna – fatalne warunki podróży, przedłużająca się kwarantanna, choroby, organizacyjny chaos, a finalnie u celu nie czekały na nich wcale obiecane gotowe pod uprawę pola i domy, tylko busz albo las, który dopiero trzeba wykarczować – parli dalej. Bo najważniejsze się zgadzało: dostawali ziemię.

Polonia. Tylko w latach 1890–93 do Brazylii przypłynęło 60 tys. chłopów z ziem polskich, przede wszystkim z Galicji i Kongresówki. To daje pojęcie o skali. Emigranci trafiali do odległych od stolic rejonów: w Brazylii głównie na bardziej umiarkowane klimatycznie południe (stany Paraná i Santa Catarina), w Argentynie najliczniej do północnego Misiones. Karczowali teren, stawiali najpierw prymitywne szałasy, potem drewniane domy – takie jak w kraju, toteż do dziś oglądać można tam gdzieniegdzie, nie tylko w skansenach, bardzo swojskie chałupy – i brali się za uprawę roślin często zupełnie dotąd sobie nieznanych, np. manioku czy ostrokrzewu paragwajskiego, z którego uzyskuje się narodowy napój Argentyńczyków i Urugwajczyków – yerba mate (do dziś kojarzony właśnie z polskimi rolnikami). Zdumiewająca była ta chłopska umiejętność adaptacji do zupełnie nowych warunków. Choć, jak wspomniano, łatwo nie było, ci, którzy sobie poradzili, mieli poczucie wygranej: posiadali tyle ziemi, że mogli jadać codziennie.

Emigranci trzymali się generalnie razem, sąsiedzi z kraju często zasiedlali sąsiednie tereny, władze krajów przyjmujących sprzyjały (do czasu) tworzeniu się takich enklaw. Trzeba jednak pamiętać, że z ich punktu widzenia narodowościowe subtelności nie odgrywały większej roli: Polak, Ukrainiec, Rusin czy Żyd – w sumie co za różnica, zwłaszcza jeśli przyjechali z jednego kraju. Zresztą i dla samych chłopów przecież te granice – w kwestii pierwszych trzech nacji – jawiły się zgoła mętnie. Polityka ta pozwalała szybciej zapuszczać korzenie, tak tworzyły się społeczności, a emigranci mogli poczuć się jak u siebie.

„Za cztery lata po przybyciu na ziemię przyjechał ksiądz polski i zacon pracować między ludem zacon nawoływać organizować, żeby budowali kościół (…) i na rok 1900 mielim kościół wykońcony (…). A w roku 1914 zacon ksiądz nawoływać, żeby ludzie dawali pieniądze na szkołę (…) A w roku 1920 znowu zacon ksiądz nawoływać, żeby ludzie składali na śpital” – tak w swym pamiętniku notował jeden z chłopskich emigrantów do Brazylii i jest to syntetyczny zapis typowego rozwoju polskiej osady. Kiedy bowiem podstawowe potrzeby życiowe zostały zaspokojone, osadnicy zaczynali się troszczyć o pozostałe: przede wszystkim religię i nauczanie dzieci. Tworzące się bowiem społeczności, spontanicznie i bez żadnego wsparcia ze strony państwa – rządy krajów przyjmujących się tym nie interesowały, a Polski przecież do 1918 r. nie było – organizowały się całkiem skutecznie. Obawy polskich elit, których przedstawiciele raz po raz zapuszczali się do Ameryki Południowej na swoiste inspekcje, jakoby chłopstwo miało się szybko wynarodowić, okazywały się bezzasadne. W krótkim czasie w Argentynie i Brazylii tworzy się prawdziwa Polonia – całkiem dobrze zorganizowana, z siecią szkół, organizacjami, własną prasą, choć oczywiście często wewnętrznie skłócona, jakżeby inaczej.

Robotnicy. Obok chłopów emigrowali także masowo robotnicy – szczególnie do Argentyny. Kraj ów był pod względem rozwoju istnym latynoamerykańskim prymusem. Buenos Aires zaczęło rozrastać się bardzo szybko, pełniło rolę ważnego portu, ale także ośrodka przemysłowego. Specjalnością kraju szybko stała się wołowina: mięso chowanych na trawiastych pampach krów trafiało do wielkich chłodni, a z nich na okręty – i w świat. Do tego daleko na południu kraju, w prowincji Chubut, w okolicach miasta Comodoro Rivadavia, odkryto poważne złoża ropy naftowej. Wszędzie tam potrzebna była siła robocza.

To była nieco inna emigracja: robotnicy z definicji byli skłonni do zmiany miejsca zamieszkania, przemieszczali się za pracą i zamieszkiwali w miastach – ostateczne największa część trafiła do stołecznego Buenos Aires.

Sny o potędze. Powstanie państwa polskiego otworzyło nowy rozdział w historii latynoskiej Polonii i emigracji. Ci, którzy osiedlili się w Brazylii czy Argentynie, raczej nie wracali, ale krajowy rząd miał świadomość istnienia tych wielu tysięcy rodaków za oceanem. Emigracja jawiła się wciąż jako środek umożliwiający rozwiązanie pewnych palących kwestii w kraju, polskie władze szczególnie sprzyjały wyjazdom obywateli niepolskiej narodowości: Żydów i Rusinów. Jednocześnie tak poważna diaspora na dalekim kontynencie ożywiała mocarstwowe marzenia.

Jak wiadomo, w okresie dwudziestolecia międzywojennego Polska zdradzała pewne ciągoty do kolonialnej ekspansji, kanalizowane przede wszystkim przez Ligę Morską i Kolonialną. Organizacja ta zajmowała się bardzo różnorodną i często wybitnie pożyteczną działalnością, związaną generalnie z żeglugą morską i rzeczną, choć dziś kojarzymy ją głównie z hasłami w rodzaju „Żądamy kolonii zamorskich dla Polski”. Pamiętać należy, że Liga nie była oficjalną agendą rządową, tylko instytucją lobbingową, kolejne rządy wykazywały się daleko idącą ostrożnością w kwestii kolonii i wiele wskazuje na to, że te roszczenia były swego rodzaju blefem, metodą blokowania terytorialnych pretensji, np. Niemiec. Jednak na gruncie latynoamerykańskim możemy mówić o pewnych – koniecznie w cudzysłowie – „osiągnięciach”.

Inżynierom zamorskiej ekspansji południowe tereny Brazylii i północne Argentyny jawiły się jako naturalny obszar kolonialnych aspiracji, jako że mieszkało tam już mnóstwo Polaków. Pojawiały się nawet plany oderwania tamtego terenu i utworzenia kolonii – oczywiście absurdalne: projekt logistycznie nie do przeprowadzenia, a do tego jego autorom jakby umykał fakt, że latynoskie republiki raczej nie oddadzą ot tak sobie sporej części terytorium – ale także pomysły realistyczne, z których jeden wszedł nawet w fazę realizacji. Na mocy porozumienia z brazylijskimi władzami w 1935 r. Liga otrzymała do dyspozycji obszar 30 tys. ha, na którym miała przeprowadzić akcję osadniczą. Plan spalił na panewce, jednak panoszenie się polskich działaczy na terenie obcego kraju spotkało się z bardzo nieprzyjaznymi reakcjami Brazylijczyków. Efektem tego narastającego niezadowolenia – acz nie chodziło tylko, ani głównie, o Polskę, bardzo aktywne były na tym polu choćby Niemcy – były drastyczne reformy antymniejszościowe wprowadzone przez rząd faszyzującego Gétulio Vargasa. W imię jedności narodu brazylijskiego zakazano mniejszościom wszelkiej działalności – zamknięto szkoły, organizacje, czasopisma, używanie języków innych niż portugalski także było zabronione. To był cios, z którego Polonia tak naprawdę nigdy się nie podniosła.

Żydzi. Emigrowali także oczywiście Żydzi – uciekając przed trudnymi warunkami życia i prześladowaniami, a także wspierani przez władze wolnej już Polski, które chciały oczyścić kraj w sensie narodowym. Ich losy układały się inaczej niż emigracji chłopskiej, która trafiała z zasady w nieco odleglejsze rejony; Żydzi zatrzymywali się w miastach i parali się rzemiosłem albo handlem. Niejednokrotnie z wielkim powodzeniem: w Meksyku w 1930 r. wprowadzono nawet specjalne antyimigranckie przepisy, wymierzone właśnie w obnośnych sprzedawców, bo ci skutecznie wykosili miejscową konkurencję. W relacjach z przełomu XIX i XX w. często powtarza się obserwacja, że Żydzi bardzo szybko aklimatyzowali się w nowych miejscach i łatwo wtapiali w lokalną społeczność. Nie hołubili – z oczywistych przyczyn – nostalgii za starym krajem, zresztą po 1918 r. polskie władze także niespecjalnie interesowały się niekatolickimi rodakami.

Prostytutki. Osobny tragiczny podrozdział migracji z ziem polskich do Ameryki stanowiło zjawisko masowego sprowadzania do Argentyny i Brazylii młodych kobiet, zasadniczo Żydówek, które na miejscu były zmuszane do prostytucji. Działający na ziemiach polskich sutenerzy mamili młode dziewczyny – czy też ściślej mówiąc: ich rodziny – obiecując dobre małżeństwo albo pracę za oceanem. Z czasem proceder ten rozrósł się do ogromnych rozmiarów, a parała się nim organizacja znana jako Cwi Migdal – pierwotnie towarzystwo filantropijne, wspierające emigrantów, z czasem jednak ogromna i znakomicie zorganizowana mafia. Dopiero stanowcze działania argentyńskiej, a później brazylijskiej policji ukróciły w latach 30. ten handel kobietami.

Ślady jednak pozostały – nie tylko w pamięci. Ponieważ kobiety sprowadzano z polskich terenów, w krajach docelowych utarło się określać prostytutki mianem polaca – Polka. Stawiało to resztę emigracji w mocno niekomfortowej sytuacji, dlatego starano się przeforsować użycie innego słowa na określenie kobiety narodowości polskiej – polonesa (w Argentynie) bądź polonęsa (w Brazylii). Kampania nigdy do końca się nie udała, ale też czas zrobił swoje i dziś raczej nie jest to już problemem.

Żołnierze. Ostatnia wielka fala migracyjna Polaków do Ameryki Łacińskiej przypadła na drugą połowę lat 40., kiedy to tysiące zdemobilizowanych żołnierzy walczących na Zachodzie musiało poszukać sobie nowych ojczyzn. Spora część z nich wybrała Argentynę i Brazylię, które przyjmowały rozbitków z powojennej Europy chętnie, nie stawiając im właściwie żadnych wymagań.

W przypadku Argentyny emigracja ta – szacowana na ok. 15 tys. – skupiła się w Buenos Aires i pod wieloma względami bardzo różniła się od tej wcześniejszej, chłopsko-robotniczej. Nowa fala była znacznie bardziej zintegrowana: ludzi tych łączyło wspólne doświadczenie wojenne, społeczna pozycja i często poglądy; byli lepiej wykształceni i pewni siebie. Polacy zakładali własne interesy, najróżniejsze zakłady rzemieślnicze, ale także zatrudniali się jako inżynierowie. W Buenos Aires przełomu lat 40. i 50. pełno było polskich sklepów, zakładów usługowych, klubów i stowarzyszeń. Kwitło życie towarzyskie i kulturalne, choć kontakty nowej – żołnierskiej – emigracji ze starą – chłopską – były raczej sporadyczne i podszyte nieufnością. Jednak spora część nowych emigrantów po kilkunastu latach opuściła Argentynę, kiedy kraj popadł w gospodarcze i polityczne tarapaty.

PRL i dziś. O ile międzywojnie cechowało się wyraźnym zainteresowaniem władz polskich latynoamerykańską Polonią, okres PRL przyniósł poważne w tym względzie komplikacje. Rządy latynoamerykańskich republik szybko uznały nowe polskie władze, ale znaczna część emigracji – przede wszystkim tej świeższej, ale także i tej dawnej, chłopskiej – uważała bojkot komunistycznego rządu za swój obowiązek. Czas w wielu przypadkach łagodził konflikty, niemniej wzajemna nieufność sprawiała, że relacje między krajem a diasporą nie były zbyt bliskie.

Po 1989 r. mogło się to zmienić. Lata przeleciały jednak nie na darmo – kolejne pokolenia emigrantów coraz silniej wtapiały się w miejscowe społeczeństwa, do czego wieloletni brak kontaktu z krajem walnie się przyczyniał – a do tego środowiska polonijne dalekie były od zgody i jedności. Próbę zjednoczenia podjął USOPAŁ (Unia Stowarzyszeń i Organizacji Polskich w Ameryce Łacińskiej), początkowo z wyraźnymi sukcesami, ale polityczne nacechowanie tej instytucji, a nade wszystko – delikatnie mówiąc – kontrowersyjna postać jej lidera Jana Kobylańskiego, skompromitowały tę inicjatywę, po której pozostała tylko pustka.

Jednak mimo upływu lat latynoamerykańskie Polonie wciąż trwają – i to całkiem licznie. Podróżny, który uda się np. do brazylijskiej Kurytyby, łatwo natknie się na ślady i spotka wielu ludzi poczuwających się do polskości. A jeśli wybierze się do interioru – do argentyńskich Misiones czy brazylijskich Paraná i Santa Catarina – może trafić do miast i wiosek, które wciąż postrzegają się jako polskie i w których nadal można usłyszeć na ulicy polski język. A do tego dochodzi emigracja najnowsza – już nie fala, tylko seria indywidualnych decyzji: całkiem sporo młodych Polaków przenosi się do Ameryki Łacińskiej, już nie za ziemią czy chlebem, tylko dlatego, że tam im się po prostu podoba.

***

Polscy pisarze w Ameryce Łacińskiej

Polak w Ameryce Łacińskiej? Wiadomo – Witold Gombrowicz. Dość powszechnie wiadomo, że autor „Ferdydurke” spędził w Argentynie kawał życia (1939–63); kojarzą to także Argentyńczycy, o czym świadczyć może fakt, że powieści Gombrowicza znaleźć można często w argentyńskich księgarniach na półkach z literaturą krajową. Dużo wcześniej, bo już w 1924 r., nad La Platę trafił Florian Czarnyszewicz, pamiętany dziś przede wszystkim jako autor „Nadberezyńców”, który przez wiele lat pracował jako robotnik. Osiem lat na ranczu w Meksyku (1989–96) przeżył Sławomir Mrożek wraz ze swoją żoną Susaną Osorio – pewne szczegóły tamtego okresu, a nade wszystko powodów wyjazdu, można wyczytać z jego „Dziennika powrotu”. Znacznie więcej czasu, bo aż dwie dekady (od 1945 r.), spędził w tym kraju Teodor Parnicki, który pod koniec wojny trafił do meksykańskiej stolicy jako przedstawiciel londyńskiego rządu, a potem żył dzięki wsparciu miejscowej Polonii, pracując nad kolejnymi historycznymi powieściami. No i oczywiście Andrzej Bobkowski, który razem z żoną Barbarą znalazł w Gwatemali bezpieczną przystań (od 1948 r.), choć nadmiar pracy sprawił, że nie znalazł ostatecznie czasu na napisanie swojego wymarzonego opus magnum.

Jeszcze dłuższa jest lista ludzi pióra, którzy na kontynencie pojawili się przejazdem – Antoni Słonimski, Adolf Dygasiński, Jarosław Iwaszkiewicz, Julian Tuwim, Michał Choromański, ale też i współcześni, jak choćby Ignacy Karpowicz – a już zupełnie długa podróżników i badaczy, którzy od XIX w. do dziś zapuszczają się w różne rejony Ameryki Łacińskiej, dokumentując i publikując swoje wrażenia.

(TP)

Pomocnik Historyczny „Ameryka Łacińska” (100159) z dnia 09.12.2019; Wolność i dyktatura; s. 76
Oryginalny tytuł tekstu: "Latyno-Polacy"
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną