Jak w dym. Husaria pojawiła się wraz z rozkwitem I Rzeczpospolitej, ze sceny zeszła zaś w samą porę, bo jeszcze przed jej upadkiem. Od czasów Sienkiewicza mit sarmackiej wunderwaffe, bijącej wszystkich, nie wyłączając Niemców i Rosjan, jest lekiem na polskie kompleksy. O dziwo, jej rzeczywiste dzieje w niczym mitowi nie ustępują.
Husaria była formacją wyjątkową, nieistniejącą w żadnej innej armii. Wbrew potocznym wyobrażeniom nie była to jazda ciężka. Wywodziła się z lekkozbrojnych używanych do walk z Tatarami. Mimo że z czasem przywdziała szyszaki i pancerze, daleko jej było do ciężkiej kawalerii, takiej jak choćby popularna na zachodzie rajtaria. Zbroja rajtara ważyła ok. 40 kg, husarza – niespełna 10 kg. Dzięki temu mógł dosiadać lżejszego i szybszego konia. Siła uderzeniowa to iloczyn prędkości i masy. Z tych dwu czynników husaria stawiała na pierwszy. Sam impet to jednak za mało. Potrzebna była jeszcze skuteczna taktyka.
Do ataku rota wychodziła kłusem lub nawet stępa. Dopiero w zasięgu nieprzyjacielskiego ognia ruszała galopem, uszykowana płytko (zwykle w trzy szeregi) i luźno. Odstępy między jeźdźcami wynosiły ok. 3 m. Pozwalało to na błyskawiczny odwrót, jeśli dowódca uznał, że szarża nie ma szans powodzenia. Konie husarskie były tak szkolone, by w pełnym galopie mogły zatrzymać się w kole o trzymetrowej średnicy, odwrócić o 180 stopni i ponownie ruszyć galopem. Luźny szyk ograniczał też skutki ostrzału, tak z tatarskich łuków, jak i z broni palnej. Muszkieterzy w bezpośrednim starciu z kawalerią byli praktycznie bezbronni. Po salwie musieli cofnąć się za osłonę pikinierów (piechoty uzbrojonej w długie piki). Ponieważ w ostatniej fazie szarży husaria zbliżała się w tempie ponad 10 m na sekundę, mogli wypalić tylko raz – i to ze znacznej, blisko stumetrowej odległości.