Pewien polski historyk niedawno ujął tę kwestię dobitniej, tytułując swą książkę „Pierwsza zdrada Zachodu”; bez znaku zapytania. „Pierwsza” sugeruje kolejne.
Spójrzmy na uwarunkowania. Polska odrodziła się w 1918 r. dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności. Normalnie ktoś wygrywa wojnę, jego przeciwnik przegrywa. Wynik I wojny światowej to zjawisko unikatowe: przegrały i rozsypały się wszystkie trzy mocarstwa rozbiorowe. Polska – różne instytucje, jednostki wojskowe, samorządy i partie polityczne – przejmowały władzę stopniowo, między końcem października a połową listopada. Państwo nie posiadało armii, z samorządu szybko klecono zalążkową administrację cywilną, brakowało żywności, węgla i – co w tym kontekście najważniejsze – granic.
O zachodniej miała decydować konferencja paryska (styczeń–czerwiec 1919 r.), na wschodzie rozpościerał się obszar do zagospodarowania, gdzie Polska rościła sobie pretensje do tych samych terenów co Litwa, efemeryczny ruch białoruski i słabiutka – choć wielka obszarem – Ukraina. Do Brześcia Litewskiego i powiatów na wschód od miasta pretensje zgłaszało pięć komitetów narodowych. Najważniejszymi konkurentami Polaków jednak byli biali i czerwoni Rosjanie. Pierwsi chcieli powrotu do zachodniej granicy Rosji z 1914 r., kiedy sięgała ona po Kalisz. Drudzy anulowali traktaty rozbiorowe z końca XVIII w. Przyznali wszystkim narodom państwa carów prawo do samostanowienia, licząc na to, że lokalne rewolucje bolszewickie uczynią tę kwestię bezprzedmiotową.
Józef Piłsudski czekał, kto wygra w rosyjskiej wojnie domowej. Jego pomysł na nową mapę tej części Europy polegał na stworzeniu samodzielnej, zależnej od Polski Ukrainy, której istnienie pozbawiłoby Rosję statusu mocarstwa europejskiego.