Panna Maria w Teksasie
Polacy z Teksasu. Co tam robią, skąd się wzięli?
Tekst ukazał się w nowym Pomocniku Historycznym „Za chlebem i nowością”, dostępnym od 25 kwietnia w kioskach i w internetowym sklepie POLITYKI.
***
Idylliczna kraina. Panna Maria to pierwsza polska osada na kontynencie amerykańskim. Jej historia zaczęła się w połowie XIX w. w Płużnicy Wielkiej koło Toszka, opodal Gliwic. Stąd, za księdzem Leopoldem Moczygębą, do Teksasu ruszyli pierwsi śmiałkowie. Wizja nowej ziemi obiecanej, skrzętnie podsycana przez agentów werbujących emigrantów, szybko zyskała popularność wśród okolicznych chłopów. Na statku wypływającym z Bremy znajdowali się Dziukowie, Labusowie, Jantowie, Gabrysiowie oraz wiele innych rodzin.
Po wyczerpującej podróży przez Atlantyk przybyli do portu Galvestone w Zatoce Meksykańskiej. Ich wędrówka w głąb lądu trwała następne kilka tygodni. W Wigilię 1854 r. pierwsza grupa śmiałków dotarła do celu. W miejscu, gdzie rzeka Cibolo wpada do rzeki San Antonio, powstała osada Panna Maria. 60 mil na północny zachód od San Antonio.
„Zwiastun Górnośląski” zachwalał w 1870 r.: „Parafia Maryjska rachuje blisko 109 polskich familii. Wszyscy zajmują się rolą, po większej części sieją bawełnę, ta im ogromny zysk przynosi; kukurydza jest tu zwyczajnym zbożem. Wszelka jarzyna rośnie jak najbujniej, kartofle (potatoes), kapusta, sałata itp., melony i kawony w najpiękniejszym gatunku i tak obficie, że nawet na nich nie ma ceny. Z fruktów czyli owoców, najwięcej brzoskwinie w różnych gatunkach, są śliwki i figi ale nie wszędzie”.
Wojna, grzechotniki i ropa. Ta idylliczna kraina nieraz pokazywała jednak śląskim osadnikom zupełnie inne oblicze. W 1856 i 1857 r. Teksas nawiedziła dotkliwa susza, zmuszając wielu do opuszczenia stanu. Niejeden też skończył żywot jak Teodor Kindel latem 1862 r.: samotny pasterz, związany i bezbronny, w którego ciele tkwiło kilka strzał, rzęził coś w niezrozumiałym języku, podczas gdy Indianie skalpowali mu stopy.
Dużym zmartwieniem dla osadników były szczyrkowy, czyli jadowite grzechotniki. Dopóki osadnicy nie nauczyli się, do czego służą noszone nawet podczas największych upałów wysokie buty i twardy obcas, wielu zapłaciło życiem za spotkanie z gadem. W tamtych czasach rzadko pomagała szybka amputacja. Nowo przybyłych dziesiątkowała też malaria.
Podczas wojny secesyjnej większość Ślązaków opowiedziała się po stronie Północy. Wielu walczyło w szeregach Unii. Kiedy wojna dobiegła końca, Ślązacy nie mieli wielu przyjaciół na Południu. Bandy złożone z niedobitków wojsk konfederatów terroryzowały nowo powstałe osady.
O Pannie Marii zrobiło się głośno w latach 50. XX w. Na miejscowe złoża ropy, gazu oraz uranu ostrzyło sobie zęby kilku potentatów branży surowcowej. Z czasem pojawiły się problemy z działającym nieopodal składowiskiem odpadów radioaktywnych – chorowali ludzie, zdychały zwierzęta. Dzięki lokalnej społeczności skupionej wokół księdza, zainteresowaniu mediów oraz pomocy kancelarii prawnych udało się wymusić na koncernie eksploatującym złoża rozwiązania ograniczające negatywny wpływ wydobycia uranu na życie mieszkańców.
Nie tylko Panna Maria. Dziś Pannę Marię zamieszkuje niewiele ponad 100 rodzin, z których kilka nadal nosi nazwisko Moczygęba. To po braciach Leopolda. W niewielkim muzeum sprzedają pamiątki, a jeden z najstarszych murowanych budynków – niegdyś sklep spożywczy niejakiego Snogi – można wynająć i urządzić barbecue.
Poza Panną Marią, Cestohovą, Kosciusko potomków pierwszych osadników można spotkać w St. Hedvig, Banderze czy Yorktown. Śląskich akcentów nie brak również w rozległej metropolii, jaką jest San Antonio. Proboszczem parafii we Floresville jest Franciszek Kurzaj – polski ksiądz ze Sławięcic na Opolszczyźnie, który w 1986 r. wyjechał, by pracować wśród emigrantów. Wcześniej był proboszczem Panny Marii. To Kurzaj swego czasu wybrał się do głównej siedziby koncernu Chavron, by interweniować w sprawie rosnącego zagrożenia radioaktywnego w Pannie Marii.
Dzięki inicjatywie księdza Franciszka i jego równie energicznego brata Gerarda wielu teksańskich Ślązaków odbyło sentymentalną podróż. Droga wiodła – na pokładzie jumbo jeta – ponad oceanem, który ich przodkowie przemierzali na przepełnionych statkach, tylko w drugą stronę. Były Góra św. Anny, Kraków, Częstochowa. Najważniejsze jednak – cmentarze rozsiane po górnośląskich miejscowościach. Na omszałych nagrobkach ludzie w kowbojskich kapeluszach odnajdywali swojsko brzmiące nazwiska. A potem wracali do domu. Do Teksasu.
***
Pełny tekst reportażu ukazał się w POLITYCE 27/13
Tekst ukazał się w nowym Pomocniku Historycznym „Za chlebem i nowością”, dostępnym od 25 kwietnia w kioskach i w internetowym sklepie POLITYKI.