Obrazy nie płoną, obrazy płaczą. 20 maja 1634 r. pożar strawił dom pastorski w małym luterańskim mieście Artern w saskim hrabstwie Mansfeld. Mimo że spłonęło wiele elementów wyposażenia niewielki portret Lutra wiszący na drzwiach pozostał nienaruszony. Miedzioryt, który powstał na upamiętnienie stulecia konfesji augsburskiej w 1630 r., wysłano do konsystorza w Eisenach. Opatrzono go inskrypcją: „Drzwi wprawdzie pożarła moc ognia, ale nie tknęła ona obrazu; wnioskujemy z tego, że ogień nigdy nie zniszczy wszystkiego, co zwykłeś nauczać”.
Kilkanaście lat później, zapewne w 1652 r., w niewielkim miasteczku Oberroßla w Turyngii, z portretu Lutra podczas kazania spadło kilka kropel na kazalnicę. Luterański kaznodzieja ganił akurat wiernych za lekceważenie religii i pogardę dla pobożności. Europę obiegła wnet wieść, że krople były „całkiem podobne do łez”. Miały one paść na Biblię otwartą na frazie Ewangelii św. Jana: „Na początku było Słowo”. W jednej z kronik zanotowano nawet, że były to krople krwi. Tenże obraz podobnie zachował się jeszcze dwukrotnie: w 1681 i 1705 r. Sława wizerunku zataczała coraz szersze kręgi: opowiadali o nim ludzie, pisały kroniki. W 1708 r. wybito nawet medal upamiętniający „pocący się” wizerunek Lutra. W XIX w. obraz był restaurowany i przetrwał aż do 1974 r., gdy został skradziony.
Owe fenomeny przypominają katolicki kult świętych i cuda dokonywane przez wizerunki. Fakt, że chodziło o Lutra, był ironią losu, gdyż doktor Marcin gorąco występował przeciw wierze w takie fenomeny. W jednym z kazań w 1545 r. napisał: „Królestwo Chrystusa to Królestwo słuchu, a nie wzroku. Oczy wiodą nas bowiem nie tam, gdzie znajdziemy Chrystusa. To uszy muszą to czynić”.