Nieustanna reforma. Na dzieje Kościoła chrześcijańskiego można patrzeć jako na niekończące się pasmo sporów doktrynalnych i politycznych. Przyjmując taką perspektywę, kontestowanie zastanego porządku przez Marcina Lutra i Jana Kalwina, a wcześniej chociażby Jana Husa czy Jana Wiklefa, to żadne novum. Protestancka zasada ecclesia semper reformanda est – wywodzona już od św. Augustyna – głosi potrzebę nieustannej reformy Kościoła. Trudno zaprzeczyć, że w historii wspólnoty zapoczątkowanej nauczaniem Jezusa z Nazaretu nie brakowało podobnych wysiłków. I to na długo przed szesnastym stuleciem. W tym kontekście o reformacji możemy mówić, wspominając Franciszka z Asyżu czy Bernarda z Clairvaux. Jednak z uwagi na dalekosiężne skutki początek tej zasadniczej reformacji wiążemy dziś przede wszystkim z wydarzeniami, jakie zapoczątkowały wypadki w Wittenberdze 31 października 1517 r.
Jan Wiklef. Już w dobie tzw. wielkiej schizmy zachodniej (1378–1417) powszechnie krytykowano kondycję moralną Kościoła. Szerzyły się symonia (kupczenie urzędami) i nepotyzm. Autorytet papiestwa sięgnął bruku. W Anglii proboszcz Jan Wiklef (John Wycliff) krytykował starania duchownych o splendor. Przyznawał władzy świeckiej prawo do wyłącznej kontroli spraw ziemskich. Angielski myśliciel, nazywany jutrzenką reformacji, Pismo Święte uznał za jedyne źródło Objawienia. Miał powiedzieć, że „to Biblia nadaje autorytet Kościołowi”. W kwestii sakramentów odrzucał spowiedź i naukę o transsubstancjacji (faktyczne przeistoczenie chleba i wina w Ciało i Krew Chrystusa). Nie zgadzał się też na funkcjonujące formy kultu, takie jak oddawanie czci świętym, obrazom i relikwiom.