Błękitny anioł. Marlena Dietrich – w latach dwudziestych najpiękniejsze nogi Berlina – stała się symbolem prowokującej kobiecości i wyzwolonego biseksualnego powabu. W „Maroku” jako piosenkarka w klubie nocnym podchodzi do stolika, przy którym siedzi piękna kobieta, całuje ją w usta, wyjmuje kwiat, który ta sobie wetknęła we włosy, i rozkoszując się jego zapachem długo patrzy w oczy Gary Coopera. W życiu było podobnie. Będąc mężatką od 23 roku życia, brała mężczyzn i kobiety, jak chciała. Żonatym zabierała obrączki, które po aferze lądowały w kasetce. A lista jej zdobyczy to całe who is who środowiska artystycznego po obu stronach Atlantyku: Remarque, Hemingway, von Sternberg, James Stewart, Jean Gabin, Fairbanks, John Wayne, Yul Brynner...
Była prawdziwą boginią miłości, rozwiązłą i – do czasu – oddaną. I miała charakter. W czasie wojny włożyła mundur i śpiewała dla żołnierzy amerykańskich walczących z jej krajanami, czego wielu Niemców długo jej nie chciało wybaczyć. Swój publiczny wizerunek wyreżyserowała drobiazgowo. Na kilkanaście lat przed śmiercią skryła się w paryskim mieszkaniu, by nikt obcy nie ujrzał jej pomarszczonej twarzy i powłóczenia nogami. Zmarła w 1992 r., ale wciąż odżywa na ekranie, na płytach i na scenie w kolejnych wcieleniach.
Wysportowana, chłodna, niezależna. Odwrotnie Leni Riefenstahl. Wystartowała nawet lepiej niż Marlena. Mając 21 lat dała 70 autorskich pokazów tanecznych. Po kontuzji kolana zdobyła w kinie pozycję jako typ nowej kobiety, wysportowanej, niezależnej, równej mężczyznom. Obie pochodziły z solidnych pruskich rodzin.