Zawsze na widoku
Jerzy Urban, skandalista i fenomen. Zawsze chciał być na widoku
Czas wygasza emocje. Dla dzisiejszych trzydziestolatków zmarły w wieku 89 lat Jerzy Urban jest w najlepszym razie znany jedynie z happeningów, prowokacyjnych zgryw i występów, który przed kamerą wystawiał np. na sprzedaż swoją „mało używaną” sztuczną szczękę. Dla czterdziestolatków Urban to wydawca „Nie” – milioner, sybaryta z lubością szargający wszelkie narodowe i kościelne świętości, człowiek, który wprowadził do prasy, pełną wulgaryzmów, potoczną polszczyznę. Dla wielu pięćdziesięciolatków, którzy coś tam pamiętają z telewizji sprzed Okrągłego Stołu, Urban to jeden z przegranych 1989 r. A dla nieprzejednanych sześćdziesięciolatków, pamiętających jego konferencje prasowe dla zagranicznych dziennikarzy, to tylko „Goebbels stanu wojennego”. Ostatnio chyba jedynie dla lewicowych emerytów Jerzy Urban był uosobieniem transformacji PRL, ze stalinowskiej satrapii Moskwy w kraj suwerenny, ale – jak by powiedział – samodzielnie głupi.
Nawet w POLITYCE, którą Urban współkształtował przez kilkanaście lat, już tylko na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy pamiętają go jako kolegę i kierownika najliczniejszego i najbardziej znaczącego działu krajowego. Dziś teksty Urbana z „Po prostu”, a potem z POLITYKI, jego felietony z „Kulis”, „Życia gospodarczego”, „Szpilek”, „Nie” i wielu innych gazet są nieodzowną częścią dziejów polskiej prasy. Z kolei publikowane w „Rzeczpospolitej” z lat 80. zapisy jego konferencji prasowych dla zagranicznych korespondentów – stały się dokumentem złośliwej propagandy wobec zdławionej Solidarności, ale też zaskakująco otwartej polityki informacyjnej – niedościgłej dla innych krajów radzieckiego bloku.