Pieśni służyły przez stulecia do przekazywania wiedzy o tym, co było. Średniowieczni minstrele zajmowali się dystrybucją informacji o świecie, wielcy kronikarze wykorzystywali pieśni jako formę, a afrykańscy grioci z pokolenia na pokolenie przekazywali wielkie historyczne narracje. Ci ostatni właściwie cały czas to robią – bo w rejonach świata mniej nastawionych na postęp tradycja przetrwała, podczas gdy w kulturze zachodniej zmieniło się prawie wszystko.
Jednak nawet na Zachodzie trendy nie przeobraziły się z dnia na dzień. W muzyce poważnej przyszłość nie była zbyt lubianym hasłem – choć niby kompozytorzy chcieli rewolucjonizować świat dźwięku. Nawet Igor Strawiński unikał tego określenia w stosunku do swojego przełomowego „Święta wiosny”, które głośną premierę miało w 1913 r. Trudno się jednak dziwić, skoro baletowe dzieło odnosiło się do zamierzchłej przeszłości (w podtytule: „Obrazki z życia dawnej Rusi”).
Pojęciem muzyki przyszłości (Zukunftsmusik) posłużył się za to Richard Wagner w eseju poprzedzającym paryską premierę swojej opery „Tannhäuser” – uznał w nim symfonie Beethovena jako ostateczne stadium rozwoju muzyki instrumentalnej i ogłosił potrzebę pracy nad dziełem muzycznym jako syntezą sztuk. W 1861 r. utwór został jednak źle przyjęty w Paryżu, a rzucone przez kompozytora hasło – zrozumiane wbrew jego intencjom – przyniosło mu w pierwszej kolejności masę drwin. W karykaturach prasowych śmiano się, że dyrygent zatrudnił dzieciaki z sierocińca. A te na prośbę o granie miały odpowiedzieć, że skoro to muzyka przyszłości, to nie ma co się spieszyć z próbami – zagrają za tydzień.