Niezbędnik

Prekariusze wszystkich krajów

Młody Irlandczyk podczas manifestacji w Belfaście, 2011 r. Młody Irlandczyk podczas manifestacji w Belfaście, 2011 r. Stephen Barnes/ Alamy / BEW
Seryjni stażyści, pracownicy tymczasowi, młodzi bezrobotni. Kryzys zrodził w Europie nową klasę społeczną bez perspektyw na dobrobyt i awans. Istnieje także w Polsce i ma już swoją nazwę: prekariat.
Polityka
Prof. Guym Standing, autorem książki „Prekariat” i byłym dyrektorem programu bezpieczeństwa ekonomicznego w Międzynarodowej Organizacji Pracy Prof. Guym Standing, autorem książki „Prekariat” i byłym dyrektorem programu bezpieczeństwa ekonomicznego w Międzynarodowej Organizacji Pracy

Polsce wyrosło pierwsze syte pokolenie. Jak wynika z rządowego raportu „Młodzi 2011”, Polacy między 15 a 34 rokiem życia upodobniają się do rówieśników z Europy Zachodniej: są otwartymi hedonistami i namiętnymi konsumentami dóbr, mają luźny stosunek do instytucji małżeństwa, pielęgnują swój indywidualizm, ale chcą też być użyteczni dla ogółu. Relacje z ludźmi cenią na równi z wysokim poziomem życia. Mają wielkie ambicje: chcą mieć dużo pieniędzy, dobre wykształcenie i wysoki prestiż, ale też ciekawą pracę, wartościowe przyjaźnie, barwne życie, a z czasem udaną rodzinę. Już teraz młodzi czerpią z życia pełnymi garściami, a oczekują od niego znacznie więcej.

Za filar przyszłego dobrobytu i szczęścia uznają pracę, ale ze znalezieniem zatrudnienia i zdobyciem dobrej posady mają rosnący kłopot. Młodzi Polacy między 18 a 34 rokiem życia stanowią ponad połowę zarejestrowanych bezrobotnych, a bezrobocie wśród młodzieży jest dwukrotnie wyższe od średniej. Połowa zatrudnionych nie pracuje w wyuczonym zawodzie, a studia wyższe nie gwarantują już etatu ani dobrej pozycji społecznej. 62 proc. młodych chałturzy na umowach tymczasowych, nowicjusze na rynku pracy zaczynają od darmowych staży, często przypominających pracę etatową. Jak pisze autorka raportu prof. Krystyna Szafraniec, „młodzi ludzie zostali złapani w pułapkę tymczasowych form zatrudnienia”.

Czym to grozi, pokazuje przykład Europy Zachodniej. Podczas gdy młodzi Polacy wciąż mają nadzieję na dobrobyt i awans, ich rówieśnicy we Francji, Hiszpanii i Grecji powoli ją tracą. Nad krajami rozwiniętymi zawisła groźba straconego pokolenia, pierwszego od II wojny światowej, któremu może powieść się gorzej niż poprzedniemu. Zwiastunem kryzysu społecznego są wybuchające od kilku lat niepokoje z udziałem młodych: płonące przedmieścia Paryża, bitwy uliczne w centrum Aten, masowe demonstracje w Madrycie, a ostatnio zamieszki w Londynie. Warszawie takie sceny jeszcze nie grożą, ale Polska wchodzi w tę samą ślepą uliczkę.

Niepewni jutra

Młodzi są największymi ofiarami kryzysu gospodarczego. Bez pracy jest 20,4 proc. Europejczyków między 15 a 24 rokiem życia, którzy chcieliby podjąć zatrudnienie, o jedną trzecią więcej niż w 2008 r. Ponad 5 mln młodych ludzi nie jest w stanie nawet wejść na rynek pracy, a bezrobocie w tej grupie utrzymuje się na rekordowym poziomie pomimo dwuletniego ożywienia gospodarczego po kryzysie amerykańskim. Unijna średnia jest i tak optymistyczna, bo maskuje skrajne wskaźniki dla poszczególnych krajów: w Hiszpanii bez pracy jest 42 proc. młodych, w krajach nadbałtyckich, Grecji i Słowacji – ponad 30 proc., w Polsce, na Węgrzech, we Włoszech i Szwecji – ponad 20.

Jeśli młodzi znajdą pracę, coraz częściej jest ona czasowa. Tutaj prym wiodą Słowenia i Polska, gdzie na umowach tymczasowych pracuje ponad 60 proc. zatrudnionych poniżej 25 roku życia. Niewiele lepiej jest we Francji, Niemczech, Szwecji, Hiszpanii i Portugalii, gdzie ten odsetek przekracza 50 proc. Praca czasowa jest zrozumiała na początku kariery zawodowej, ale ta forma zatrudnienia staje się normą dla młodych, niezależnie od stażu. Po upływie jednej umowy pracodawca oferuje kolejną, wymuszając przyjęcie niskiej pensji w zamian za mglistą obietnicę stałego zatrudnienia. Wydłużają się staże i praktyki, będące formą pracy darmowej.

Zaniżanie płac młodych jest powszechne w Hiszpanii, Francji i Portugalii. Pracujący Hiszpanie między 16 a 19 rokiem życia otrzymują 45,5 proc. płacy dorosłych, ci między 20 a 24 rokiem – 60,7 proc. Wypadkową niskich płac jest rosnący odsetek tzw. pracujących biednych, którzy mimo zatrudnienia nie są w stanie się utrzymać. Najwyższy jest w Rumunii (17,9 proc.) i Grecji (13,8 proc.), dalej w Hiszpanii (11,4 proc.), na Łotwie (11,1 proc.) i w Polsce (11 proc.). Wszędzie wzrasta udział zatrudnionych czasowo lub na niepełny etat. 27,6 proc. młodych Europejczyków pracuje w niepełnym wymiarze, gdyż nie mogli znaleźć pełnego etatu.

Tę różnorodną grupę ludzi łączy niepewność jutra, która nie pozwala niczego planować, i płaca tak marna, że nie stać ich na godne życie. Precarius znaczy po łacinie „zdany na prośbę, łaskę” (patrz ramka), a prekariusz to w dzisiejszej socjologii człowiek zawieszony między dobrobytem a biedą, pozbawiony bezpieczeństwa materialnego i stale zagrożony upadkiem społecznym. – Na naszych oczach rodzi się nowa globalna klasa społeczna – mówi Guy Standing, profesor bezpieczeństwa ekonomicznego na uniwersytecie w Bath i autor książki „Prekariat”.

Pięć lat temu niemiecka lewica zamówiła badanie demograficzne, mające pomóc uchwycić jej elektorat. – Stare podziały na klasy i warstwy przestały precyzyjnie opisywać rzeczywistość, więc zaczęliśmy grupować respondentów według wyznawanych wartości i postaw życiowych – mówi Rita Müller-Hilmer z instytutu TNS Infratest w Berlinie. Owocem badania był raport, którego wyniki trafiły na pierwsze strony gazet: badacze odkryli szeroką grupę, która doświadczyła już bezrobocia, czuje się zmarginalizowana i boi się dalszego upadku. Nazwali ją oderwanym prekariatem i oszacowali na 8 proc. społeczeństwa. A wszystko w najbogatszym kraju Europy.

W Niemczech trwała akurat debata o „nowej podklasie”, jak określano wówczas osoby żerujące na zasiłkach i prowadzące bezczynny styl życia. Raport z jednej strony potwierdził istnienie nowej grupy, czemu lewica wolała zaprzeczać, z drugiej pokazał, że jest zbyt duża jak na podklasę, w domyśle lumpenproletariat, do którego usiłowała ją sprowadzić prawica. Badacze dowiedli tego, co szeregowi obywatele zdążyli już sami zauważyć: że bieda przestała dotykać wyłącznie klasę niższą, a bezrobocie podmywa klasę średnią. 63 proc. Niemców boi się trwających przemian, a 61 proc. uważa, że nie ma już społecznego środka, został tylko dół i góra.

Tę diagnozę potwierdzają częściowo badania ekonomiczne. W 2008 r. Niemiecki Instytut Badań Gospodarczych po raz pierwszy ogłosił, że klasa średnia się kurczy: w ciągu dekady stopniała o 8 proc., z czego prawie 7 proc. spadło do klasy niższej, a niespełna 2 proc. przeszło do wyższej. Klasa średnia stanowi wciąż ponad połowę społeczeństwa, ale w grupie zagrożonej biedą jest już ponad 25 proc. obywateli. – Kiedyś w społeczeństwie niemieckim szło się zawsze do góry. Nawet jeśli aktualnemu pokoleniu wiodło się gorzej, dzieciom miało być lepiej – mówi Müller-Hilmer. – Dziś ta obietnica już nie obowiązuje, przynajmniej nie w klasie niższej.

Dobrobyt dla wszystkich

Przypadek RFN jest symboliczny dla całej Europy. To Niemcom Ludwig Erhard obiecał w latach 50. „dobrobyt dla wszystkich” oraz pełne zatrudnienie w ramach uspołecznionej gospodarki rynkowej, godzącej wolność ekonomiczną ze sprawiedliwością socjalną. I słowa dotrzymał: naoliwione planem Marshalla i rozpędzone powojenną odbudową Niemcy doświadczyły cudu gospodarczego. Po niemieckim Wirtschaftswunder przyszły francuskie Les Trente Glorieuses, chwalebne trzydziestolecie powojennego rozwoju. W całej Europie Zachodniej gospodarki przeszły drugie uprzemysłowienie, które zapewniło im 30 lat nieprzerwanego wzrostu.

Największym cudem epoki powojennej było powstanie klasy średniej. W kilka dekad wyrosła szeroka grupa społeczna, która najpierw zasiliła fabryki odradzającej się Europy, a potem wydała armię konsumentów, masowo kupujących samochody, pralki i telewizory. Praca pozwalała się nie tylko utrzymać, ale także zadbać o zdrowie, opłacić edukację dzieci i zabezpieczyć starość. We Francji średnia płaca wzrosła w latach 1945–75 aż trzykrotnie, po raz pierwszy w historii Europy nierówności społeczne spadały, zamiast rosnąć, mówiono wręcz o moyenizacji, czyli uśrednianiu się społeczeństwa.

Ale klasa średnia była czymś więcej niż zbiorowością sytych i zadowolonych z siebie. Była windą społeczną, wyciągającą nowe pokolenia klas niższych do góry. Społeczeństwa epoki przemysłowej były nad wyraz przepuszczalne, a kto chciał się uczyć, awans miał w kieszeni. Na potrzeby klasy średniej powstało nowoczesne państwo opiekuńcze, oferujące już nie tylko ubezpieczenia zdrowotne i emerytalne, ale cały asortyment świadczeń, wyrównujących szanse osób gorzej sytuowanych. To sukces klas średnich zapewnił Europie pół wieku stabilności, a zadaniem polityków było pilnować, by machina pełnego zatrudnienia i nieustannego awansu nigdy nie stanęła.

Zacięła się już w 1973 r., kiedy kryzys naftowy wywołał pierwszą powojenną recesję w świecie rozwiniętym. Wybuch masowego bezrobocia i stagflacji spowodował przewrót w teorii ekonomicznej: w ciągu dekady keynesowską wiarę w państwo zastąpił friedmanowski kult rynku. Receptą na reanimację gospodarki miało być uwolnienie przedsiębiorstw od ciężaru nadmiernej regulacji i podatków, a nowym celem rządzących stała się pogoń za wzrostem gospodarczym. Liberalizacja lat 80. utorowała drogę globalizacji lat 90., ta z kolei prekaryzacji, najbardziej brzemiennemu w skutkach zjawisku społecznemu minionej dekady.

Wyścig na dno

Gdy Polska 20 lat temu zaczynała marzyć o klasie średniej, Stany Zjednoczone i Wielka Brytania kończyły właśnie pierwszy etap demontażu swoich middle classes. Ronald Reagan i Margaret Thatcher zapoczątkowali epokę neoliberalnych reform, które nie tylko sprywatyzowały państwa i zliberalizowały gospodarkę, ale także zmieniły naturę zatrudnienia. Kraje rozwinięte rozpoczęły proces tzw. uelastyczniania rynków pracy, czyli odchodzenia od stałych etatów na czas nieokreślony w stronę pracy tymczasowej, w niepełnym wymiarze, na czas określony, a stopniowo – do samozatrudnienia. A wszystko po to, by sprostać światowej konkurencji pracowniczej.

Jednym ze skutków globalizacji było potrojenie podaży pracy – wyjaśnia prof. Standing. Upadek socjalizmu w byłym ZSRR, ale przede wszystkim przejście na kapitalizm Chin i Indii sprawiły, że gospodarka światowa zyskała w 20 lat półtora miliarda nowych pracowników. To obniżyło globalne koszty pracy, ale przede wszystkim uruchomiło masowy odpływ przemysłu z krajów rozwiniętych: na wschód wywędrowały kopalnie, potem huty, wreszcie fabryki. Jakby tego było mało, w drugą stronę ruszyły fale migrantów, gotowych pracować za mniej niż miejscowi bezrobotni. By utrzymać zatrudnienie, rządy uległy presji pracodawców i zaczęły przenosić ryzyko na pracobiorców.

W latach 90. nikogo to jeszcze nie martwiło. Zachód triumfował, klasy średnie ochoczo najmowały imigrantów do poślednich prac i konsumowały dobra produkowane w ich krajach ojczystych. Rządy wierzyły, że epoka poprzemysłowa przyniesie jeszcze większą prosperity, bo pozwoli gospodarkom rozwiniętym uciec w najbardziej dochodowe sektory, jak np. usługi finansowe. W rzeczywistości neoliberalne reformy uruchomiły podwójny wyścig na dno: rozluźnienie norm zatrudnienia obniżyło jakość nowych miejsc pracy, a spadające podatki ograniczyły nakłady na politykę społeczną. Tak zasiano ziarna dzisiejszych nierówności.

Na wykresach PKB próżnię po topniejącym przemyśle wypełniły usługi, ale na rynku pracy transformacja była daleka od płynnej. Z jednej strony wyrosły rzesze byłych robotników bez szans na zatrudnienie w gospodarce usługowej, z drugiej – zastępy wysoko wykształconych, którzy muszą konkurować o ograniczoną liczbę stałych posad albo zadowolić się pracą tymczasową. Pierwsi wypadli z klasy średniej, drudzy mogą do niej nigdy nie wejść, a ci, którzy pozostają w środku, boją się strącenia w prekariat. Droga w dół jest łatwa, ta w górę znacznie trudniejsza: w parze ze wzrostem nierówności dochodów przyszedł spadek przepuszczalności klas.

Pakt z diabłem

Przez 20 lat zachodnim rządom udawało się ukrywać prekaryzację klas średnich. USA i Wielka Brytania dopłacają do pensji najgorzej zarabiających za pośrednictwem systemu podatkowego. W Danii, Niemczech i Holandii politykę społeczną przeorientowano z wypłacania świadczeń na zachęcanie do pracy, byle tylko wypchnąć ludzi ze statystyk bezrobocia. We Francji, Włoszech i Hiszpanii państwo pośrednio dotuje młodych poprzez emerytury rodziców, którzy łożą na utrzymanie bezrobotnych dzieci. – Rządy państw rozwiniętych zawarły pakt z diabłem. Ten system nie mógł działać bez końca – mówi Standing. I właśnie przestał.

Kryzys finansowy sprowadził na Europę groźbę bankructwa państw, a rządów zwyczajnie nie stać na dalsze ukrywanie prekariatu. Jednocześnie recesja 2009 r. powiększyła bezrobocie i uruchomiła kolejną falę prekaryzacji. 97 proc. etatów utworzonych w 2010 r. w Wielkiej Brytanii to umowy tymczasowe. W Niemczech już prawie połowa nowych miejsc pracy to umowy na czas określony, a ponad 7 mln osób pracuje już na tzw. minijobs, pracach za mniej niż 400 euro miesięcznie. W Portugalii 300 tys. osób jest zatrudnionych na niepełnych etatach. We Francji 20 proc. studentów żyje poniżej progu biedy.

Według Standinga europejski prekariat składa się dziś z trzech grup. Pierwsza to odpowiednik przemysłowego lumpenproletariatu, skłonna do przemocy, często skryminalizowana mniejszość, która latem ubiegłego roku szalała na ulicach Londynu. Druga grupa to wykształceni młodzi, którzy powinni mieć pracę, ale nie widzą dla siebie możliwości, romantyczni idealiści, którzy marzą o lepszym świecie. – Ich widzieliśmy w maju 2011 r. na ulicach Madrytu – mówi Standing. Ale największa jest grupa trzecia: starsi pracownicy fizyczni, którzy wraz z etatami utracili bezpieczeństwo materialne i status społeczny, a dziś czują się zmarginalizowani i obwiniają za to obcych.

Oni są niebezpieczni dla istniejącego porządku, bo mogą stać się pożywką dla partii skrajnych – ostrzega ekonomista. Jeśli prekariat niesie jakieś zagrożenie dla Europy, to nie w postaci zamieszek, choć bez wątpienia w nadchodzących latach będzie ich coraz więcej, ale właśnie wzrostu poparcia dla populistów antyimigranckich i antyeuropejskich. Na plecach starego prekariatu karierę robią Marine Le Pen we Francji, Geert Wilders w Holandii, Prawdziwi Finowie w Finlandii i Szwedzcy Demokraci w Szwecji. Młody prekariat, jeśli z czasem się upolityczni, pójdzie raczej w objęcia skrajnej lewicy, ruchów neokomunistycznych bądź anarchistycznych.

Ani jedno, ani drugie nie wróży Europie spokojnej dekady. Patrząc na bezradność przywódców wobec kryzysu zadłużeniowego, trudno oczekiwać, że poradzą sobie z nadciągającym kryzysem społecznym. A tutaj nie będzie już chodzić o interesy narodowe, tylko pokoleniowe: konflikty rozgrywać się będą wewnątrz społeczeństw, między młodymi a starymi. Dziś podstarzałe elity polityczne Europy bronią głównie interesów własnego pokolenia, co tylko pogłębia frustrację młodych bezrobotnych.

Nowa lewica?

W Polsce procesy prekaryzacji ruszyły dekadę później niż w Europie Zachodniej, ale nieuchronnie zbiorą swoje żniwo. Gorzej wykształceni podejmują sprekaryzowane stosunki pracy w telecentrach, hipermarketach i fastfoodach, wielu wykonuje jeszcze gorsze prace na emigracji. Trudne czasy nadchodzą też dla lepiej wykształconych: rządowy raport jasno stwierdza, że rynek pracy nasycił się absolwentami wyższych uczelni, a kwalifikacje pozostałych nie pasują do potrzeb gospodarki. Młodzi Polacy nie są rozpieszczeni dzieciństwem w klasie średniej jak ich rówieśnicy z Francji czy Niemiec, ale rezygnacja z marzeń o dobrobycie będzie dla nich równie bolesna.

Prekaryzacji starych dokonała transformacja gospodarcza, i to oni są dziś wyborcami Prawa i Sprawiedliwości, tymczasem młody prekariat nie ma swojej reprezentacji. Raport „Młodzi 2011” pokazuje troskę rządu o tę grupę wiekową, ale nie zajmuje się głębiej prekaryzacją, a jego zalecenia zmierzają w stronę dalszego uelastycznienia rynku pracy. Tymczasem z doświadczeń Europy Zachodniej łatwo wywnioskować, że gdy w Polsce dojdzie w końcu do pierwszej recesji, jej najliczniejszymi ofiarami będą właśnie młodzi.

Autorzy rządowego raportu chcą, by młodzi przejęli inicjatywę od pokolenia Solidarności. Dziś jedyny prawdopodobny scenariusz takiej zmiany wiedzie poprzez recesję, polityzację młodego prekariatu i narodziny nowej lewicy. Nie postkomunistycznej ani socjaldemokratycznej, tylko poprzemysłowej, wyrosłej oddolnie z doświadczenia społeczeństw. Im dalej w kryzys gospodarczy, tym pilniej potrzebna będzie nowa wizja kapitalizmu, a im głębiej w kryzys społeczny, tym większa będzie tęsknota za nowym ładem socjalnym, wreszcie za polityką zdolną połączyć jedno i drugie.

Zachód na rencie

Zanim to nastąpi, kraje rozwinięte będą jednak próbowały za wszelką cenę uniknąć zmiany. Europejskie rządy rozpoczęły wyścig na oszczędności, który ma zrównoważyć budżety, ale skończy się demontażem państw opiekuńczych i wypchnięciem w prekariat kolejnych mas ludzi. Niektóre państwa podnoszą podatki dla najbogatszych, ale nie po to, by zwiększyć świadczenia dla biednych, tylko by mieć z czego wypłacać je na dotychczasowym, jeśli nie niższym, poziomie. Tam, gdzie wróciło już spowolnienie, jako metodę walki z bezrobociem rozważa się dzielenie etatów między pracowników przy proporcjonalnych obniżkach płac.

To wszystko jednak rozwiązania w obrębie istniejącego systemu, który przestał zapewniać już nie tylko bezpieczeństwo socjalne, ale także wzrost gospodarczy. Jeszcze w latach 90. snuto wizje, że nowe etaty powstaną w sektorze pozarządowym, że świadczenie usług społecznych stanie się równie dochodowe jak praca w sektorze państwowym lub prywatnym. Dzięki wzrostowi wydajności ludzie mieli pracować krócej za te same pieniądze. Rzeczywistość okazała się zgoła inna: sektor pozarządowy nie zarabia, państwowy się skurczył, a prywatny narzucił pozostałym logikę nieposkromionego rynku.

Według Standinga, świat zmierza do wielkiej transformacji na wzór tej, która w XIX w. wydała gospodarkę rynkową i państwo narodowe. Zanik powszechnego zatrudnienia w krajach rozwiniętych to proces naturalny, bo w globalnym systemie mogą one żyć z renty z nagromadzonego kapitału. Zdaniem uczonego jedynym sposobem na powstrzymanie eksplozji prekariatu jest wypłacanie tej renty w postaci dochodu podstawowego (patrz ramka) – niskiej, stałej pensji dla wszystkich obywateli, którą mogliby uzupełniać doraźną pracą. Egzotyczny pomysł: drobny kłopot polega bowiem na tym, że ów kapitał leży dziś w prywatnych rękach... Ale czy są jakieś inne pomysły?

Skąd prekariat?

Słowo prekariat pochodzi od łacińskiego precarium, jak w średniowieczu określano ziemię wydzielaną na prośbę biednym chłopom, która podlegała zwrotowi na każde żądanie, oraz proletarius, jak Rzymianie nazywali obywateli najniższej klasy. Dla Karola Marksa proletariat był wyzyskiwaną częścią klasy robotniczej, która nie posiadała środków produkcji i utrzymywała się wyłącznie z własnej pracy. Francuscy socjologowie ukuli jeszcze szerszy termin salariat na określenie grupy pracowników żyjących z pensji (franc. salaire). Prekariat, jak widzą go dzisiejsi socjologowie, to grupa wyzyskiwana w gospodarce usługowej: zatrudniona na niepewnych umowach, za płacę niepozwalającą się utrzymać ani planować przyszłości.

Dajmy wszystkim dochód

Rozmowa z prof. Guyem Standingiem, autorem książki „Prekariat” i byłym dyrektorem programu bezpieczeństwa ekonomicznego w Międzynarodowej Organizacji Pracy

Czy prekariat jest już klasą społeczną?
Na pewno jest klasą w budowie. Wyłania się jako grupa o wspólnej tożsamości, wspólnym poczuciu zagrożenia i utraconej kontroli nad własną przyszłością. To nie jest niechciana podklasa, tylko pożądany efekt działania globalnego kapitalizmu, któremu była potrzebna elastyczna klasa, adaptująca się do zmiennej podaży pracy.

Jak można powstrzymać jej wzrost?
Na początek politycy muszą usłyszeć obawy, które podnosi prekariat, i zacząć myśleć o problemach tej grupy. Każda wielka transformacja, jak rozumiał je Karl Polanyi, polegała na walce nowej, wschodzącej klasy o sprawiedliwszą redystrybucję kluczowych zasobów społeczeństwa. W społeczeństwie przemysłowym chodziło o to, by proletariat otrzymał większy udział w zyskach i większą kontrolę nad środkami produkcji. Dziś żyjemy w innym systemie i trzeba zapytać, jakich zasobów brakuje prekariatowi, by jego członkowie mogli budować sobie dobre życie.

Jakich?
Pierwszy i najważniejszy to poczucie bezpieczeństwa. Dlatego popieram ideę wprowadzenia powszechnego dochodu podstawowego, wypłacanego co miesiąc każdemu obywatelowi. Drugim, czego prekariusze nie mają, jest dostęp do kapitału finansowego. Jesteśmy dziś gospodarkami rentierskimi – produkcja odbywa się w innych częściach świata, a dobrobyt krajów europejskich opiera się na kapitale finansowym, tyle że on należy dziś do niewielkiej elity. Potrzebujemy systemu, który podzieliłby go między społeczeństwo i pozwoliłby oddać prekariatowi należną mu rentę.

Chce pan zabrać bogatym i oddać biednym?
Niewielka mniejszość w naszych społeczeństwach pławi się w poczuciu bezpieczeństwa, tymczasem prekariat nie ma go wcale. Nie tylko wśród biednych rośnie świadomość, że czas zacząć redystrybuować zyski z kapitału finansowego. Po niedawnej deklaracji Warrena Buffetta, że bogaci powinni płacić więcej, grupa francuskich miliarderów zażądała, by ich mocniej opodatkować. Drugie możliwe źródło to świadczenia i ulgi, które wędrują głównie do klasy średniej i wielkich korporacji. Jeśli przeniesiemy te pieniądze do funduszu dochodu podstawowego, to nie tylko będziemy w stanie go wypłacać, ale zamożni też dostaną swój równy udział.

Czy to będzie jeszcze kapitalizm?
Oczywiście, że tak. Dochód podstawowy nie tylko nie jest sprzeczny z gospodarką rynkową, ale podnosi jej wydajność. To zresztą powód, dla którego wielu liberalnych ekonomistów, wśród nich Milton Friedman, poparło naszą inicjatywę. Jeśli mamy poczucie podstawowego bezpieczeństwa materialnego, nasze wybory są mądrzejsze i rozważniej wydajemy pieniądze. Zmniejszenie nierówności sprzyjałoby wzrostowi, rozwojowi i stabilności.

Niezbędnik Inteligenta „Trzęsienie kapitalizmu” (100003) z dnia 19.01.2012; Społeczeństwa w kryzysie; s. 82
Reklama
Reklama