To było dwa lata po tym, jak Mariusz Szczygieł wydał „Gottland”. Rok 2008. Zarastam rutyną w newsroomie byle jakiej telewizji, wtem mail: Mariusz Szczygieł pisze, że przeczytał mój reportaż o Stanach Zjednoczonych i zaprasza na zapoznanie do siedziby „Gazety Wyborczej”. Z sufitu posypało się konfetti. Pomyślałam, że to taki moment, gdy w życiu zmienia się wszystko.
Oczywiście myliłam się. Mimo że na początek zaproponowano mi efektowny, nieśmiertelny temat, „Gniew w Polsce”, nie byłam w stanie go napisać. Zdesperowana i bezradna zaczepiałam staruszków w autobusach, pytając, kiedy się ostatnio zezłościli. Uśmiechali się, że przemijają sobie całkiem pogodnie, a później przesuwali łagodny wzrok w stronę widoków za szybą. Wysłałam tekst, Mariusz przenicował go i odesłał do dalszych robót, ale nigdy go nie poprawiłam. Nie miałam pojęcia, jak znaleźć bohaterów, i nie umiałam prosić o pomoc. Na fali rozczarowania tym epizodem napisałam powieść „Toksymia”, która nieoczekiwanie zrobiła ze mnie pisarkę. Furtka do reportażu była zamknięta i rdzewiała, ale przecież zawsze mogłam próbować ją otworzyć.
Kiedy wyjechałam do Bukaresztu, by napisać zbiór tekstów o rumuńskim komunizmie, wzięłam ze sobą „Gottland”. Żadna inna książka reporterska nie miała tyle swady i błyskotliwości w treści, a jednocześnie precyzji i konsekwencji w formie. Studiowałam rytm zdań, analizowałam elipsy, momenty zaskoczenia i rozwiązania konstrukcyjne, próbowałam odtworzyć strategie reportera w terenie. Koniec końców „Bukareszt” napisałam po swojemu, ale zastosowałam w nim niejedną sztuczką podpatrzoną u Szczygła. To był mój reporterski początek.
Wydanie „Gottlandu”, książki zuchwałej i innowacyjnej, która sprzedała się jak żaden inny reportaż od wielu lat, stało się punktem zwrotnym w historii literatury faktu ostatnich trzech dekad.