Kiedy w 2013 r. w Londynie usmażono pierwszego burgera „z probówki” (koszt: 250 tys. euro), pojawiły się nadzieje, że za 10 lat tego typu produkty pojawią się na półkach supermarketów. Jak na razie nad Wisłą ani nad żadną inną rzeką tej planety mięsa in vitro kupić się jeszcze nie da. Ale coraz więcej przesłanek przemawia za tym, że niedługo rzeczywiście będzie je można kupić w sklepie.
Jako pierwszy na świecie na mięso z probówki – nazywane teraz „czystym”, żeby odżegnać się od laboratoryjnych skojarzeń – postawił Singapur, zezwalając w 2020 r. na jego sprzedaż na swoim terytorium. Nie oznacza to jednak, że można tam łatwo podczas weekendowego grilla zaserwować burgera in vitro. Na razie tego typu mięso oferuje tylko jedna restauracja, w dodatku wyjątkowo ekskluzywna. Problemem jest cena i stojąca za nią trudność produkcji czystego mięsa na dużą, przemysłową skalę. Choć koszt spadł już radykalnie – do 400 dol. za kg – do stawek za taką samą ilość klasycznej wieprzowiny czy parówek jeszcze daleko. Firmy produkujące mięso in vitro – a jest ich już na świecie ponad 70 – przewidują zejście z ceną do poziomu konwencjonalnego mięsa gdzieś w okolicach roku 2030. Wówczas głównym wyzwaniem stanie się przełamanie oporu potencjalnych klientów.
Badania wykazują, że chęć spróbowania czystego mięsa deklaruje od 38 do 56 proc. społeczeństw. Najbardziej otwarte na tego typu kulinarne wyzwania okazały się Meksyk i RPA, najmniej zaś kraje Europy Zachodniej. Choć na pierwszy rzut oka nawet te 56 proc. to niewiele w porównaniu z tym, ile osób jada mięso konwencjonalne, to jednak jak na produkt całkowicie nowy jest to wynik całkiem niezły. Człowiek ma ewolucyjnie zakodowaną podejrzliwość do nieznanego jedzenia (dla naszych przodków eksperymentowanie z nowymi jagódkami mogło się skończyć wyeliminowaniem własnych genów).