Silna erupcja wulkanu może zaburzyć pogodę na całym globie. Pyły z krateru mogą bowiem zostać wyrzucone na wysokość kilkunastu kilometrów i zanim stamtąd opadną na Ziemię, upływają miesiące, a nawet lata. Do tego czasu zatrzymują część ciepła i światła słonecznego, przejściowo obniżając temperaturę na Ziemi. Jeszcze ćwierć wieku temu sądzono, że nie istnieje żadne inne naturalne zjawisko, które mogłoby być przyczyną podobnych zdarzeń. Gdy w stratosferze dostrzegano rozległą mgiełkę pyłowych zanieczyszczeń, automatycznie zakładano, że odpowiada za to któryś z wulkanów. Ale dekadę temu jeden z naukowców przytomnie zauważył, że czasami pyły pojawiają się, choć w poprzednich tygodniach nie odnotowano w pobliżu żadnej erupcji. Sceptycy kręcili nosem, zwracając uwagę, że pyły mogły przecież znajdować się w drodze od wielu miesięcy i przybyć z odległego krańca planety. Ale kilku ciekawskich badaczy zaczęło drążyć temat.
Jednym z nich był meteorolog Michael Fromm, fizyk atmosfery z Naval Research Laboratory, ośrodka badawczego amerykańskiej marynarki wojennej. Jeśli nie wulkany, to co? – zastanawiał się. Sięgnął po zdjęcia i pomiary satelitarne z dwóch wcześniejszych dekad (tak rozległe zjawisko lepiej widać z orbity okołoziemskiej). Odpowiedź znalazł szybko: źródłem pyłu unoszącego się w stratosferze mogą być gwałtownie przebiegające wielkie pożary roślinności, przede wszystkim – lasów.
Przemieszczanie
To, że pożar jest źródłem sadzy, nie jest oczywiście żadnym odkryciem. Wszak wiadomo, że „nie ma dymu bez ognia”. Fromma zaskoczyła jednak skala zjawiska. Podczas wielkich pożarów wyzwalają się gigantyczne ilości energii cieplnej. Ta energia musi gdzieś znaleźć ujście. I znajduje. W atmosferze. Im bardziej gwałtowny jest żywioł, tym szybciej ponad strefą płomieni tworzy się słup rozgrzanego powietrza, które wędruje ku górze.