Od czasów Benjamina Franklina, który w połowie XVIII w. zbudował pierwszy piorunochron, wiadomo, że eksperymentowanie z wyładowaniami atmosferycznymi bywa ryzykowne. Jemu akurat udało się nie stracić życia, ale wielu innych zapłaciło za ciekawość najwyższą cenę. Wśród pechowców był niemiecki badacz Georg Wilhelm Richmann, jeden z pionierów badań nad elektrycznością. Prowadził je w St. Petersburgu, gdzie przyjaźnił się ze swoim słynnym rówieśnikiem Michaiłem Łomonosowem. Wspólnie zbudowali urządzenie, które miało dokonywać pomiarów ładunku elektrycznego w piorunie. Niestety, w 1753 r. podczas przygotowywania jednego z eksperymentów Richmann został śmiertelnie porażony przez piorun kulisty.
Ryzyko
Współczesnym kontynuatorem tradycji igrania z piorunami jest amerykański fizyk atmosfery Joseph Dwyer. To jeden z tych niefrasobliwych badaczy, którzy gotowi są na niejeden ryzykowny krok, aby tylko wydrzeć naturze jej sekrety. Wiele razy wsiadał do samolotu i w towarzystwie pilota, takiego samego szaleńca jak on, leciał na spotkanie z burzą. Twierdzi, że podczas takich eskapad przynajmniej dwa razy cudem uniknął śmierci.
Jeden z takich lotów, ważnych ze względu na dokonane wówczas obserwacje, odbył się w październiku 2015 r. Dwyer i inny fizyk ryzykant David Smith polecieli na spotkanie z huraganem Patricia, który zmierzał ku Meksykowi.
Był to jeden z najpotężniejszych cyklonów tropikalnych w historii, wiał z rekordową prędkością 345 km na godzinę. Mimo to naukowcy wlecieli do oka tego olbrzymiego wiru, czyli do spokojnej strefy w jego środku. Następnie zbliżyli się od środka do wału chmur otaczających wir, aby podejrzeć jedną z intensywnych burz towarzyszących huraganowi. Nagle ich aparatura pokazała rzecz zdumiewającą: w chmurze pojawił się potężny strumień antymaterii, czyli cząstek podobnych do „zwykłych”, ale o przeciwnym znaku.