Kiedy ponad sto lat temu niemiecki geofizyk Alfred Wegener ogłosił swoją teorię dotyczącą mobilności kontynentów, ówcześni geolodzy nie potraktowali go poważnie. Byli przekonani, że lądy są nieruchome, a fakt znajdowania identycznych skamieniałości w miejscach odległych od siebie o dziesiątki tysięcy kilometrów i oddzielonych oceanami tłumaczyli istnieniem tzw. pomostów lądowych. Nimi miała migrować fauna i flora, a gdy znikały – na skutek trzęsień ziemi, potopu lub w wyniku erozji – rośliny i zwierzęta należące do tego samego gatunku traciły ze sobą kontakt. Kilka pomostów miało przecinać Ocean Atlantycki, inne – jak sądzono – łączyły Azję z Australią, Australię z Antarktydą oraz Antarktydę z Ameryką Południową. Za najsłynniejszy uważano Lemurię, która miała zajmować środek Oceanu Indyjskiego. Niektórzy dziewiętnastowieczni uczeni uważali, że była ona kolebką człowieka.
Poruszenie
Im dłużej Wegener te koncepcje analizował, tym większego nabierał przekonania, że żadnych mostów lądowych pomiędzy kontynentami nie było. Zwrócił za to uwagę, że Afryka i Ameryka Południowa, choć znajdują się po dwóch stronach Atlantyku, pasują do siebie nie tylko pod względem kształtu, ale także budowy geologicznej i rzeźby terenu. W końcu doszedł do wniosku, że dawno temu istniał na Ziemi jeden olbrzymi ląd. Później pękł i rozpadł się na kawałki, które wyruszyły następnie w samodzielne rejsy przez planetę. Swoją hipotezę nazwał dryfem kontynentalnym.
Przez wiele kolejnych dekad opowieść o lądach wędrujących po powierzchni planety niczym góry lodowe po oceanie, przyjmowana była z chłodnym dystansem. Wegenerowi nie ułatwił życia fakt, że nie był specjalistą od skał – zajmował się głównie meteorologią. Geolodzy uznali go za intruza próbującego obalić fundamenty ich nauki.