Pełnej rezygnacji z tworzyw sztucznych nikt rozsądny nie proponuje. Mają zbyt wiele pożytecznych zastosowań, oczywiste są choćby te w medycynie. Ale jest też znacząca grupa plastików, z którymi można się rozstać bez heroicznych wyrzeczeń i poczucia straty. Należą do nich materiały niby łatwo rozkładalne, a faktycznie śmiecące jeszcze bardziej. A także przedmioty bardzo chwilowego wykorzystania.
Próby ich eliminacji – zwłaszcza jednorazówek – podejmowane są na wszystkich kontynentach, także w państwach na dorobku. Ale to wszystko to zaledwie pierwszy etap długiego marszu do zerwania z uzależnieniem od zbędnych lub niebezpiecznych plastików.
Potyczki z patyczkami
Niewiele trzeba, by ta historia potoczyła się w stronę happy endu. Uda się wyrugować plastikowe zbytki, jeśli obywatele zechcą zmienić część swoich codziennych nawyków i jeszcze zdołają (nie w każdym kraju jest taka możliwość, dyktatorzy mają spokój) przycisnąć polityków, by nie dawać forów przemysłowi. Nowe regulacje rynku nie mogą jednak doprowadzić nikogo do ruiny. Tylko w Unii Europejskiej sektory związane z plastikiem osiągają co roku obroty 350 mld euro, zatrudniają 1,5 mln osób i skupiają 60 tys. firm. Trzeba też sięgać po ustalenia nauki, która diagnozuje skalę skażenia plastikiem i szuka na nie antidotum. Ostatni drobiazg: wysiłki muszą być solidarne i powinny mieć globalny zasięg.
Nie byłoby obecnego antyplastikowego wzmożenia, gdyby nie zanieczyszczenie plaż. Jakoś tak się składa, że leżące na nich śmieci skłaniają do działania. W latach 70. narzekano w Ameryce na zawleczki od aluminiowych puszek do napojów. Wtedy jeszcze technologia otwierania była taka, że się ją odrywało. Tak w nadmorskim piasku lądowały bardzo ostre kawałki metalu, które plażowiczom kaleczyły stopy.