Kusi, by precyzyjnie wskazać moment, w którym na architektonicznym firmamencie pojawił się ów gwiazdozbiór. Według najpopularniejszej tezy nastąpiło to wraz z oddaniem do użytku gmachu Muzeum Guggenheima w Bilbao w 1997 r. Nazwisko jego twórcy Franka Gehry’ego odmieniano przez wszystkie przypadki w każdym niemal zakątku świata. Ale przecież już dużo wcześniej mieliśmy do czynienia z uznawaniem architektów za gwiazdy, by wspomnieć choćby aurę otaczającą twórczość i życie takich projektantów modernizmu, jak Mies van der Rohe, Oskar Niemeyer czy Le Corbusier. I z nowymi obiektami, za którymi ciągnęła się sława nie tylko ich samych, ale też tych, w których głowach się zrodziły, jak Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku (Frank Lloyd Wright, 1959), Opera w Sydney (Jorn Utzon, 1973) czy Centre Pompidou (Renzo Piano i Richard Rogers, 1977). Słowem, iskrzyło i kipiało już od dawna, a Bilbao okazało się skutecznym katalizatorem owych procesów. Przekonano się bowiem, że pojedynczy gmach może odmienić wizerunek, a nawet losy całego miasta i wyprowadzić je z kryzysu oraz marazmu ku rozwojowi i dobrostanowi. A któryż z włodarzy o tym nie marzy?
Nie ulega jednak wątpliwości, że decydujący okazał się nie pojedynczy projekt, ale potężne tsunami, które przetoczyło się przez światową architekturę (ale też sztukę, muzykę, literaturę) gdzieś na przełomie lat 70. i 80. To postmodernizm, który ostatecznie odesłał do historii wizje modernistyczne i sprawił, że architekci nabrali odwagi w projektowaniu wykraczającym (w różne zresztą strony) poza dotychczasowe schematy. Architektura ożyła stylistyczną różnorodnością. Można się było bezkarnie wyżywać w konwencji hi-tech, dekonstruktywizmu, biomorfizmu, minimalizmu, no i oczywiście klasycznego postmodernizmu żonglującego elementami wyrwanymi z historii.